Najwyraźniej olkińsko-dorańska dylogia Karen Miller sprzedała się nieźle (lub też wydawca wykupił od razu prawa do całości cyklu), bo dosyć szybko ukazała się pierwsza odsłona dwutomowego sequela, którego głównymi bohaterami mają być dzieci Ashera i Dathne - Rafel i Gardenia (zwana Deenie).
O ile jednak w pierwszym cyklu do w sumie klasycznego szablonu fantasy autorka potrafiła dodać realistyczną psychologię postaci i ciekawą dynamikę interakcji między nimi, co skutkowało może nie porywającą, ale dosyć przyjemną lekturą, zwłaszcza dla miłośników takiego podejścia do gatunku, to teraz...
Przez pierwsze dwie i pół z niemal sześciu setek stron dosłownie nic się nie dzieje.Poza tym, że każdy gawędzi z każdym, zastanawiając się, co złego dzieje się w Lur. I to nie jest żaden żart ani hiperbola. To jest fakt. Tym razem Karen Miller nie ma szans pokazać świata, bo już go znamy, nie ma też ciekawej postaci, wokół doświadczeń której mogłaby skoncentrować akcję. Prawdopodobnie miał nią być Rafel, syn Ashera i Dathne, ale coś tu poszło wprost tragicznie nie tak. Chłopak jest przerażająco wręcz papierowy, może i odziedziczył po ojcu zdolności magiczne, ale na pewno nie indywidualność, a z cech charakteru tylko te najgorsze: arogancję i upór. Nie ma wielkiej różnicy pomiędzy jego profilem psychologicznym w wieku dziesięciu (pierwsza część powieści) i dwudziestu (druga partia) lat. Jest, krótko mówiąc, rozwydrzonym bachorem, który może i chciałby postawić się owianemu legendą bohatera ojcu, ale za bardzo się boi, więc zamiast tego tylko stroi fochy. Córka Ashera i Dathne, wykreowana na szarą,
nadwrażliwą myszkę, zajmuje się głównie płaczem. Choć oczywiście w tle przewijają się sugestie, że jest przeznaczona do rzeczy wielkich, zgodnie z rodzinną tradycją.
Co gorsza, nie dostarczając ciekawej fabuły ani nowych intrygujących bohaterów, ani nawet, jak się w końcu okazuje, nowego zagrożenia dla Lur, autorka beztrosko masakruje bohaterów pierwotnie nieźle skonstruowanych. Dathne macierzyństwo najwyraźniej poczyniło spustoszenia w mózgu, choć i tak obeszło się z nią daleko łagodniej niż ojcostwo z Asherem. Dawny rybak, a obecnie de facto władca królestwa, zachowuje się w relacjach z własnym synem, jakby startował w konkursie: „kto jest bardziej dziecinny”. Fakt, że mimo pragnień Asher jest daleki od ideału ojca, można by było jakoś ciekawej wygrać, gdyby postać, która wcześniej słynęła ze zdrowego rozsądku, nie zachowywała się teraz na każdej możliwej płaszczyźnie zupełnie irracjonalnie.
Zważywszy, co napisałam powyżej, jeśli się uwzględni, że konflikt między ojcem a synem miał być najwyraźniej osią tej powieści, zaś jest to oś w najlepszym razie poważnie uszkodzona, a inne elementy nie istnieją lub szwankują, wnioski nie mogą być optymistyczne.
I nie są. Nowa powieść Miller nie ma żadnej z zalet, którymi charakteryzowała się pierwsza dylogia, nie oferuje też nowych, interesujących rozwiązań. Sprowadza się do setek stron rozmów o niczym, toczonych przez bezbarwnych protagonistów i kontrapunktowanych magicznymi fenomenami. Pozostał tylko w miarę przyjemny styl (czy raczej dobry przekład, bez znajomości oryginału ciężko przesądzić). Fakt, że coś jest czytalne, to jednak o wiele za mało, by to do czytania polecać. Zaczęłam kibicować Morgowi w jego planach obrócenia Lur w perzynę i to chyba najlepsze podsumowanie.