„Cała scena zapisana na najlepszym jakościowo filmie Fuji. Kapitalne światło – kontury wyraźne, lecz nie ostre – i frontalne ujęcie nie pod kątem prostym, lecz umiejętnie przesuniętym mniej więcej o pięć stopni. Jak zwykle Kos starannie przygotował plan zdjęciowy. I jak zwykle za kamerą stał Francis.”
Taka w rzeczywistości jest powieść Billa Gastona Kamerzysta. Historia o mężczyźnie, który zaplanował innym życie, by samemu, pozostać tak naprawdę nigdy nieodgadnioną postacią. To również opowieść o drodze do sławy, zapatrzeniu w idola-nauczyciela oraz tych, których wybrał na swoich podwładnych. Głównie bohaterowie powieści? To Francis z zimnej Kanady i smagły Kos z prerii. A raczej ten ostatni, tak właśnie chciał być widziany, bo w rzeczywistości nosi wiele imion. Kos – zarazem filozof, jak i wybuchowa mieszanka, której bronią jest tylko ironia. Różnice, które połączyły tych dwóch mężczyzn, są co najmniej dziwne, ale nie zaważyły na tym, iż stali się wrogami. „Kosme” – Kos, czyli wszechświat, to czas przeszły dla Francisa, który ponownie staje się jego teraźniejszością. A myślał, a raczej wydawało mu się, iż naprawdę się od niego uwolnił. Przecież ma swoje życie, bez tego demiurga, który pragnął wszystkim wyrysować los. Żyje, istnieje i sam odpowiada dla siebie. Tworzy swój scenariusz...
„Zarabiał na życie obrazując wymyślone bajki dla dorosłych, opowieści, które kosztowały miliony. Jego subtelne wizje pewien krytyk określił nawet słowem „genialne”.
Ten „żarłoczny” student anglistyki, który przerodził się w operatora filmowego, w rzeczywistości został stworzony przez Kosa. Francis dopiero wyszedł z epoki pijaństwa. Kocha Beverly, jej córkę Lucy, której mąż właśnie został oskarżony o morderstwo. W końcu też „... zamieszkał z kobietą, którą kochał, za którą uganiał się przez 10 lat, i ta kobieta była z nim szczęśliwa po raz pierwszy w życiu. Tak przynajmniej twierdziła, a on jej wierzył...” Naprawdę jej wierzy, nadal. Ale teraz nagle wszystko się znowu burzy. Ich z pieczołowitością zbudowany dom, znowu się rozpada, bo Kos, ten demiurg, powrócił. Słynny tatuś Lucy, były mąż Beverly, powalił świat swoją sławą mordercy z zimną krwią. Przyjaciel Francisa, a może tak naprawdę wielki reżyser tego świata – jego świata? Podobno popełnił błąd, zabił, ale czy na pewno? Czy oni w to uwierzą? Jak mogą nie, przecież kamera Francisa wszystko zarejestrowała. Tylko czy czasem nie wyłącznie to, co chciał przedstawić Kos? W końcu i on był w pewnym sensie tylko aktorem.
Nieświadomym, i może właśnie dlatego grającym prawdziwie? A sama Beverly? Czy wytrzyma z Francisem w tej pułapce niedomówień? Histerycznie traktująca swoje macierzyństwo, przesadna w miłości tak bardzo, że nawet jej własna córka, mimo trzech lat, dobrze wie, czego chce, i jak to zdobyć, używając swego czaru malucha. Bo przecież wyrafinowanie to jedno z imion tej powieści.
Kamerzysta Billa Gastona to także powieść o rozterkach. Konsekwentna, ciekawa, pozostawiająca jednak po sobie wiele pytań i wątpliwości. Nie wyjaśniająca niczego, jakby i autor, Bill Gaston, wziął na siebie rolę reżysera najbardziej niewyobrażalnej sztuki, inteligentnej tajemnicy o różnych wymiarach człowieczeństwa, jakby jego bohaterowie nie należeli do tego samego gatunku. A już na pewno nie Kos i Francis. Oni byli dla siebie tylko obrazami? Autor zaczerpnął z ich przeszłości, rozmył ja teraźniejszością, ale wszystko pozostało tylko obrazami. Kręconymi kamerą, która jako jedyna potrafi przyjąć wszystko. Ale też, niestety, przed nią ludzie tylko grają. Nie są sobą... Tak więc czy bohaterowie Kamerzysty są prawdziwi? Tak idealnie zarysowani w swoich problemach, tak niepowtarzalni, zbyt niezdolni, by żyć normalnie? Przecież: „Grając w określony sposób, skłaniasz ludzi do określonych zachowań.” Tak więc czy ktokolwiek z nich był prawdziwy, czy może wszyscy grali w świecie Kosa, boga, stwórcę i
wiecznego kreatora? I gdy on odejdzie, i oni zasną... odejdą, pozostaną tylko na taśmie... tej najlepszej. A może w ogóle ich nie było...