Kto sięgnie po Hessego między dwoma szybkimi łykami kawy lub w zatłoczonym, rozgadanym środku komunikacji miejskiej, temu serdecznie gratuluję, jeśli cokolwiek zrozumie z tego, co czyta. Żeby efektywnie tropić wilczy ślad, trzeba bowiem wyostrzyć zmysły i przygotować się na kłębowisko myśli. Te, jak wiadomo, najchętniej nawiedzają nas w chwilach samotności i refleksji wieczornych. Notatki, podobno „tylko dla obłąkanych”, pozostałe po Harrym Halerze alias wilku stepowym, nie stanowią bowiem prostej, lekkiej i „przyjemnej” lektury. Około pięćdziesięcioletni Harry zjawia się znikąd w miejskiej kamienicy i pierwsze co zauważa (jak na wilka przystało) to walory zapachowe swego przyszłego legowiska: „O, jak tu przyjemnie pachnie”. Jakby nie było, dziwi fakt, że ten samotnik, artysta, filozof, pisarz, mol książkowy, który gardzi miastem, właśnie miasto wybiera sobie na miejsce swojego schronienia. Wyłazi nocą ze swej nory, by w bólu istnienia pić samotnie wino w knajpach, słuchać dobrej (czyli poważnej) muzyki,
a przede wszystkim lizać rany, jakie zadaje mu świat z pierwszej połowy XX wieku swoim nacjonalizmem, wojnami, nowoczesną muzyką – jazzem.
Można by powiedzieć: „Harry, podstarzały, niespełniony dziadzie, weź się w garść! Zrób coś ze sobą, bo masz zbyt tępe kły na dzisiejszy świat!” Jednak jakoś nie ma się na to ochoty. Wilk stepowy, mimo że dusi się, nie pasuje do tej rozpędzonej rzeczywistości w jakiej tkwi, lśni w niej jak brylant. Na tle jazgotu świata jest jakiś, charakterystyczny, choć tak bardzo smutny i samotny. W czasie jednego z takich wieczorów cierpienia wewnętrznego instynkt wiedzie go „Pod Czarnego Orła”. Tutaj spotyka tajemniczą, piękną, mądrą, młodą kobietę. Hermina, bo tak brzmi imię owej „damy do towarzystwa”, okazuje się w oczach wilka kimś niezwykłym. Dziewczyna zauważa smutek Harry’ego, poświęca mu chwilę rozmowy, karmi go i głaszcze pod włos, oswaja. Oswaja do tego, jak pięknie, prosto można żyć. I staje się rzecz mało prawdopodobna, nieoczekiwana przez czytelnika. Smutny, podstarzały mężczyzna krok po kroku, czasem wciąż „łapa po łapie”, zbliża się do nieśmiertelnej tajemnicy śmiechu. Daje się poprowadzić nowej
przyjaciółce, niczym grzeczny pies na smyczy swojej pani, w krainę fokstrota, one-stepa, bostona, itp. modnych ówcześnie tańców. Zaczyna zauważać w Marii, którą podsuwa mu jak smaczny kąsek Hermina, przede wszystkim piękno, a nie jedynie jak dotąd intelekt, który musiał cechować kobiety, chcące go zdobyć. Wreszcie przekonuje się, że być może ten wrzaskliwy jazz, który w jego mniemaniu nawet butów czyścić nie jest wart muzyce poważnej, nie jest aż tak nieznośny, kiedy obok są przyjaciele (Pablo, Maria, Hermina).
Największą lekcję śmiechu jednak nowi znajomi fundują wilkowi stepowemu podczas balu. To tutaj, w „Globusie”, Harry znajdzie się w sali zwanej Piekłem, potem trafi do Teatru Magicznego i będzie musiał przejść przez próg wielu drzwi, wielu pytań, zobaczyć siebie samego w różnorodnych odsłonach. Te sceny po balu męczą bohatera, przytłaczają czytelnika. Kiedy się to czyta, ma się wrażenie, że Pablo to kanalia, której sprawiają przyjemność męczarnie wilka. Chce się odłożyć wtedy książkę, by do niej już nie powrócić więcej, nie oglądać cierpienia Harry’ego graniczącego z obłędem i samemu się nie męczyć. Jednak warto przebrnąć przez te neurotyczne, a chyba bardziej narkotyczne wizje bohatera. Warto z dwóch względów. Po pierwsze dlatego, że pociąga tutaj klimat oniryzmu, wszystko dzieje się szybko, kurtyna podnosi się za kurtyną, wpadamy z jednej sytuacji w drugą, nie mającą z nią często logicznego związku, wszystko jest tu możliwe (nawet sprzeczka z Mozartem o istotę śmiechu i nieśmiertelności) jak we śnie. Po
drugie, jeżeli chcemy ten sen zapamiętać i potem przemyśleć, a warto, to trzeba skupić się maksymalnie, by wychwycić każdy szczegół. I choć lektura nie jest łatwa sama w sobie, to jednak opłaca się po nią sięgnąć.
Warto dla refleksji, jakie budzi, dla przemyśleń o śmiechu i dla rady, że śmiech w życiu towarzyszyć powinien każdemu i że każdy, nawet taki wilk stepowy jak Harry, ma szanse, by się przełamać i zacząć się uczyć tej, jak się okazuje, trudnej sztuki śmiania się chociażby od stwierdzenia „Kiedyś nauczę się śmiać”.