Wypada zacząć od informacji, że cała Skandynawia, a jeszcze bardziej Niemcy oszalały na punkcie pisarza Henniga Mankella, a w zasadzie Kurta Wallandera, czyli stworzonej przezeń postaci inspektora z miasta Ystad. Każdy z tomów (a ukazało się ich w latach 1991-1999 w sumie dziewięć i podobno nie będzie więcej) witany był pierwszym miejscem na listach sprzedaży w tych krajachoraz deszczem nagród, które przynależą się literaturze popularnej.
Morderca bez twarzy jest w chronologii pierwszy, świadomie więc odłożyłem wydane w Polsce wcześniej dwa tomy późniejsze, aby poznawać Wallandera tak, jak chciał i potrafił to jego twórca. I jak większość współczesnych kryminałów jest to w zasadzie powieść obyczajowa ze zręcznie wplecioną zagadką tajemniczego mordu na małżeństwie emerytowanych rolników mieszkających w spokojnej wsi opodal Ystad. Dawno do lamusa odeszli detektywi w stylu Holmesa, którzy nie mieli życia osobistego poza tropieniem zbrodniarzy. Współcześni bohaterowie kryminałów mają trudne rodziny, kłopoty z procedurami, dziećmi, męczącym sąsiadem czy urzędem skarbowym - czyli stają się nam bliżsi dzieląc codzienne kłopoty. Wykonując swoją pracę, ścigając morderców, gwałcicieli i złodziei, przechodzą okresy zniechęcania, czasem załamania nerwowe, mylą się w ocenie faktów i dowodów, a czasem nawet przymykają niewinnych. Współcześni detektywi nie są superbohaterami, a jedynie sprawnymi profesjonalistami, którym na dodatek policja oddaje do
dyspozycji środki techniczne i logistyczne, o jakich nie śnią przestępcy, którzy bazować muszą jedynie na swym sprycie i inteligencji. Sama bowiem dedukcja nie zapewnia sukcesu jasnej stronie.
Kurt Wallander jak ulał pasuje do tego wizerunku. Lekko otyły, po czterdziestce, właśnie zostawiła go kochana żona, nastoletnia córka ma ewidentne kłopoty psychiczne (próba samobójcza, ucieczki z domu), stary i samotnie mieszkający ojciec zaczyna wykazywać objawy choroby Alzheimera. I jeszcze to bestialskie, podwójne morderstwo, w tak spokojnym dotąd regionie. Prasa, przełożeni, nawet sam minister wykazuje zainteresowanie. A kiedy zachodzi podejrzenie, że mordercami mogą być imigranci, rozpętuje się prawdziwe piekło – wszelkiej maści ksenofobi i rasiści zaczynają wymierzać swoją ślepą sprawiedliwość. Czas nagli, a tymczasem śledztwo rozłazi się niczym dziesięcioletnie figi damskie. Choć Wallander wraz z zespołem odkrywa mnóstwo spraw, o których początkowo nikt wcześniej nie ma pojęcia, to jednak poszczególne wątki urywają się i gasną. Aż w końcu nie zostaje nic. Wydaje się, że sprawcy umkną karzącej ręce Temidy.
Morderca bez twarzy ma opinię jednego ze słabszych dokonań kryminalnych Mankella i całkiem słusznie. Intryga nie jest do końca przemyślana, a sam przełom w śledztwie co najmniej nieprawdopodobny, nawet wyjąwszy zwykły zbieg okoliczności. Kurt Wallander jest tu postacią wyjątkowo bezbarwną, koszmarnym safandułą, który z niczym nie może dać sobie rady, a ten, kto mianował go na tak eksponowane stanowisko w policyjnej hierarchii miał chyba moment pomroczności jasnej. Najbardziej przypadł mi do gustu współpracownik Wallandera, nieszczęśliwy Rydberg, który to faktycznie zagadkę morderstwa rozwiązał. Z całej powieści zdecydowanie najlepszy jest pierwszy rozdział, potem jest coraz gorzej. A w kryminale powinno być odwrotnie.