Dobry thriller powinien składać się z: po pierwsze tajemnicy, po drugie tajemnicy, po trzecie tajemnicy, i po czwarte dużej dawki dreszczy, które w trakcie opisywania wyżej wymienionej tajemnicy autor funduje czytelnikowi w regularnych odstępach. W przerwach dobry thriller musi też w zawrotnym tempie pędzić z akcją, nie przymierzając jak koń z góry. Przyda się też takiemu thrillerowi mocny tytuł. Oraz trup. Oraz makabry trochę. Oraz „dobrzy kontra źli”. No i jeszcze żeby źli byli bardzo, bardzo źli, a nie jakieś tam „imitacje złego”, a dobry na koniec wygrał niszcząc złych dokumentnie. I to mniej więcej byłoby tyle, ile trzeba, by w kategorii „literatura z dreszczykiem” narobić szumu, a także zdenerwować kolegów piszących dzieła podobne i zarzucić półki w księgarniach swoją książką, zarabiając na wakacje dla całej rodziny.
Wydawać by się mogło, że doskonale zrozumiał powyższe zasady Patrick Graham. Zaczął od tytułu zdecydowanie mocnego, a potem postanowił „dreszczem i tajemnicą” smagać czytelnika co stronę, co zdanie, co akapit. Czy to zagrało? Podobno. Podobno Ewangelia według Szatana zgarnęła nagrodę, powisiała sobie na liście bestsellerów, a autor na pewno zarobił na wakacje dla całej rodziny. Czytelnik dostał w zamian: sekrety i mrok, szok i makabrę, księży i wyznawców zła, i dobrych i złych. Tajne zakony, mroczne średniowiecze. Do kompletu: hipnozę, opętanie, kąsające się nawzajem pustelnice, kanibali i mordujących ludzkość złodziei dusz. Jak dla mnie to w tej zupie znalazło się jednak za dużo dobra wszelakiego. Chociaż kocham klimaty pełne sekretnych bractw broniących za wszelką cenę dostępu do największych tajemnic świata, inkwizytorów wyciągających zeznania przy użyciu stali i ognia, oraz agentek obdarzonych zdolnościami parapsychologicznymi, to jednak Ewangelia według Szatana zmęczyła mnie, uśpiła, znużyła i
zmaltretowała. Wymiętosiła, nie masakrując wrażeniem. Jakbym godziny spędziła w markecie z pełnymi półkami bez możliwości przejścia do kasy. Jakie to się nudne zrobiło po stronach stu najmarniej. Szczególnie, kiedy na kolejnej stronie otwierał się kolejny tajny tunel, kolejna ukryta biblioteka, kolejna zakonnica przybijała się, lub przybijali ją, do krzyża. A kolejna opętana osoba mówiła kolejnymi siedmioma głosami. Ile można, panie Graham, no ile można. W pewnym momencie robiło się to nie tyle straszne ile „śmieszne”. Nie bez powodu mówi się, że piękno tkwi w prostocie. A sukces w równowadze. I tego tu zabrakło.
Nie ujmuje jednak tej pozycji pomysłu, byłoby mocno niesprawiedliwie nie zauważyć, jak dużo pracy w przemyślenie intrygi włożył autor. Problem tkwi w czym innym, w tej nadgorliwości do wynajdowania intryg, gonitw i tajnych sekretów oraz skorumpowanych księży na każdej pojedynczej stronie książki. Naprawdę, Można było zamordować te zakonnice raz, dokonać jednego spektakularnego zabójstwa, i jednej retrospekcji za pomocą jednej hipnozy. No może trzech. Góra czterech. Boh trojcu lubit. Ale nie, autor musiał wymordować całą kompanię ludzi, rozwiązać spisek na miarę wszechświata, skorumpować pół globu, i prawie prawie zgładzić kule ziemską. Na koniec przemówić głosem bożym. Trochę dzięki temu zrobiło się…