W filmie „Całkowite zaćmienie” Agnieszki Holland jest taka scena, w której młody Rimbaud na wątpliwej jakości spotkaniu poetów dość kategorycznie sprzeciwia się „zarzynaniu francuskiej poezji”, podając przykład urzędników, którzy karali głupców i złych literatów w pewien bardzo określony i mało przyjemny sposób. Kto wie, ten wie, ale przydałoby się czasem zastosować równie drastyczne rozwiązanie jeśli nie na samych pisarzach, to przynajmniej na ich wątpliwej jakości „dziełach”. Ta nieprzypadkowo przywołana scena rodzi we mnie przypływ czułości ilekroć dostaję do rąk książki takie jak Mroczne szaleństwo. Dziś już żaden król nie wysyła swych urzędników w świat, by uwolnili kraj od nędznych pisarzy, dzisiaj całe szczęście nie trzeba wyprawiać się za morze, aby dać upust morderczym myślom, jakie pojawiają się w chwilach, gdy ma się do czynienia z taką lekturą. Można by mi zarzucić, że nie przechodzę od razu do rzeczy, ale za bardzo nie ma do czego przechodzić.
MacKayla (już sam wybór imienia przekonuje mnie, że dobrze nie będzie) jest pogodną dziewuszką z Południa Stanów Zjednoczonych. Lubi różowe ciuszki, srebrne sandałki, brzoskwiniowe pachnidełka i opalanie przy rodzinnym basenie, a zamiast przekląć, woli powiedzieć „petunia”. Cieszy się tak swoim nieskomplikowanym życiem, gdy nagle i zupełnie niespodziewanie otrzymuje wiadomość o śmierci swej siostry Aliny, która wyjechała na studia do Dublina. Nie namyślając się wiele (znamienna cecha bohaterki) Mac wyjeżdża do Irlandii, by pokazać dublińskiej policji, że tak naprawdę nie zrobili niczego porządnie i ona, Mac, pokaże im to i owo. Przybywa na miejsce i od razu zupełnie niespodziewanie wpada w ogromne tarapaty, co ma bezpośredni związek z tajemniczą księgą Sinsar Dubh, o której wspomniała tuż przed śmiercią Alina. Są takie słowa, których nie powinno się wypowiadać, nie chcąc się narazić na kłopoty, ale o tym Mac nie ma pojęcia i bez zastanowienia (jak wspomniałam jest to kluczowa cecha bohaterki) wypytuje o
księgę każdego. Rychło dają o sobie znać konsekwencje i po wielu perypetiach, których opisywać nie warto, pojawia się mroczny pan programowo ubrany w czarne skóry, oszałamiająco przystojny i posiadający spojrzenie emanujące pierwotnym erotyzmem. Ktoś powie, że koncentruję się nie na tym, co trzeba, ale już uprzedzam, że to samo robi autorka. Moning podąża bowiem prostą i szeroką ścieżką (ba! autostradą!) o nazwie „więcej seksu w fantasy”, podczas gdy jak powszechnie wiadomo, lepsza jest ścieżka kręta, wąska i nieoczywista.
Mac podejmuje współpracę ze przystojnym Barronsem, który rychło uświadamia ją, że jest widzącą sidhe i w związku musi pomóc mu zrealizować plan ocalenia świata przed zagładą.Plan jest prosty – trzeba zgromadzić przedmioty mocy i je w jakiś nieznany jeszcze sposób aktywować. Zagłada ma nadejść głównie ze strony elfów, które są tak piękne, jak psotne – trudno o lepsze określenie postaci, która postanowiła eliminować ludzi za pomocą metody „śmierć przez orgazm”. Próbującą rozwikłać zagadkę śmierci siostry i przy okazji uratować świat przed zagładą Mac także czeka spotkanie z elfem, podczas którego dokona mimowolnych striptizów w liczbie dwóch, co niewątpliwie ma wpływ na rozwój fabuły. Chciałabym powiedzieć, że wizyty dziewczyny i tajemniczego pogromcy mrocznych zastępów w domach lokalnych mafiosów i wampirów wiele wniosły do tekstu i były ciekawe, ale nie zawsze chcieć to móc. Każdy tu nosi brzemię jakiegoś straszliwego sekretu, którego nie może ujawnić, bohaterka eliminuje elfy skradzioną włócznią
Longinusa, a w finale dochodzi do wysypu mrocznych sił przez teleport ukryty w starym magazynie.
Książka ma tę zaletę, że czyta się ją szybko, więc całkiem szybko może się skończyć i można zacząć o niej zapominać. Trudno powiedzieć o jakichkolwiek wybijających się elementach fabuły (poza oczywiście „śmiercią przez orgazm”) – jest powierzchownie, naiwnie i po prostu słabo. Niestety – ciąg dalszy nastąpi.