Komiksy z udziałem Storma, będącego astronautą Ligi Międzyplanetarnej, nie miały w naszym kraju szczęścia. Kilkakrotnie próbowano przybliżyć polskiemu czytelnikowi ten sztandarowy holenderski serial, ale zwykle kończyło się na dwóch, trzech pojedynczych albumach. Najdłużej przy serii wytrwał Egmont, który w latach 2001-2002 opublikował cztery tomy (od numeru 16 do 19). Może jednak tym razem się uda. Szanse są spore, ponieważ za edycję wziął się Bartosz Kurc, właściciel księgarni internetowej Incal, który w tym celu utworzył wydawnictwo z siedzibą w Koluszkach. Na dokładkę zabrał się do sprawy „po bożemu”, czyli zdecydował się przybliżyć nam 12-tomową edycję zbiorczą, która oryginalnie ukazywała się w latach 2000-2003. Na marginesie warto jeszcze dodać, że seria nadal jest w produkcji.
Nie będę szerzej pisał o polskich przygodach Storma, ani o początkach komiksu w Holandii, gdyż tego można się dowiedzieć z lektury tekstów pomieszczonych w bieżącym tomie. Oba eseje są bardzo ciekawe. Pierwszy - „Kroniki Świata na dnie” - szczególnie doceniam, brakuje przekrojowych tekstów o historii komiksowych publikacji w Polsce, szkoda tylko, że nie został podpisany. W omawianej publikacji znajdują się dwa pierwsze albumy. Oba w oprawie graficznej Brytyjczyka Dona Lawrance’a, ale ze scenariuszem dwóch różnych autorów, „Świat na dnie” napisał Philip Dunn, a „Ostatniego zwycięzcę” Martin Lodewijk, który z serialem był związany dłużej.
Storm odgrywa w opowieści pierwszoplanową rolę, początkowo jest astronautą. Poznajemy go, gdy „wchodzi na pokład kosmicznej sondy, najnowocześniejszego statku w swojej klasie”. Wyrusza z misją na orbitę Jowisza, jego zadanie polega na zbadaniu szalejących wokół planety wiatrów. Na miejscu coś idzie nie tak i z jakiegoś powodu statek z dzielnym załogantem zostaje wessany przez oko cyklonu. Kontrola naziemna uznaje, że statek i pilot nie mieli żadnych szans na przetrwanie katastrofy, ale protagoniście w jakiś cudowny sposób udaje się wydostać na orbitę planety. Nie mogąc nawiązać połączenia z wieżą, decyduje się na powrót na Ziemię. Podróż trwa rok. Na miejscu okazuje się, że świat który zastał diametralnie różni się od tego, jaki opuszczał. Ziemia zmieniła się nie do poznania. Zniknęły oceany, w wielu miejscach powietrze jest skażone i nie nadaje się do oddychania. Nastąpił regres cywilizacji, a ludzkość stąpiła do epoki barbarzyństwa. W tej części bohater spotka Rudowłosą, która będzie mu towarzyszyła w
dalszych przygodach.
Główne zadanie Storma polega na znalezieniu odpowiedzi na pytanie, gdzie podziały się oceany? Jakość wiadomości zwrotnej oraz konsekwencje, jakie za sobą niesie odpowiedź, nie ma specjalnego znaczenia dla fabuły. Rzeczywistość, z którą przyszło się zmierzyć bohaterowi, jest tak zbudowana, aby piętrzyć przed nim kolejne problemy, by mógł wykazać się siłą, sprytem i inteligencją. Przy okazji błysnąć napiętym bicepsem i machnąć mieczem – w tym wyraźnie przypomina postać wymyśloną przez Roberta E. Howarda, zresztą podobieństw między Conanem a Stormem jest więcej.
W drugim albumie Storm i Rudowłosa zostają podstępnie uprowadzeni i zmuszeni siłą do pracy w objazdowym cyrku. Nasz bohater ma wystąpić na arenie gladiatorów, dlatego przez kilka tygodni jest szkolony w walce wręcz i z białą bronią. W ramach poniesienia konsekwencji za swoje zachowanie na stadionie, musi wciąć udział w wyprawie do Pałacu Śmierci, który okazuje się być kosmicznym statkiem najeżonym ogromną ilością zabójczych pułapek. Misja zostanie wypełniona, jeśli dotrze do Wielkiego Tronu, czyli kokpitu. Wszyscy śmiałkowie, którzy na przestrzeni poprzednich dziesięcioleci podjęli się tego zadania, zginęli. Jak pójdzie Stormowi? Czy wyjdzie zwycięsko z tej próby? Czy przy okazji ocali Rudowłosą? O tym będą mogli przekonać się ci, którzy sięgną po produkt wydawnictwa Incal.
Największym atutem holenderskiej serii są rysunki Dona Lawrence'a, które, mimo że komiks zadebiutował w 1978 roku, nadal mogą budzić podziw. Technika brytyjskiego rysownika polegała na bezpośrednim nakładaniu kolorów na planszy bez specjalnie rozbudowanego szkicowania lub tuszowania. Efekt finalny sprawia, że mamy wrażenie jakby plansze były malowanymi obrazami. Wizualnie przypomina to trochę prace Grzegorza Rosińskiego. Świat wykreowany przez Lawrence'a jest spójny, z wielką swobodą wymyślał kosmiczne pojazdy, niesamowite stwory, barbarzyńskie stroje czy broń. W swoich przedstawieniach dbał o swoisty realizm, bez uciekania się w nieprecyzyjny rysunek.
Całość została bardzo dobrze wydana, z wielką dbałością o precyzję składu, dobór papieru, właściwe nasycenie kolorów. Od strony edytorskiej nie ma się do czego przyczepić. Seria „Storm” stanowi znaczący wkład Holendrów w historię europejskiego komiksu. Rzecz stanowi ewidentnie klasykę i jest pozycją obowiązkową dla wszystkich tych, którzy cenią „Yansa” czy „Valeriana”.