Słowa są potęgą. Raz wypowiedziane pozostają i nie można ich cofnąć. Przędą myśli, uczucia. Są słowa, które pozostają legendą. „Zarzyczka miała wrażenie, że legenda zżera ją kawałek po kawałku.” Nawet mimo tak długiej przerwy, kolejny tom tworzy ze _ Zbójeckim gościńcem_ i Żmijową harfą jednolitą całość. Nawet jeżeli zbójca Twardokęsek postanowił sobie by „chytrze się wynieść”, godziwie się urządzić w spokojnym, ciepłym miejscu... Daleko od bogów, od Iskry, która wraz z Jaśminową wiedźmą opuściła go, pozostawiła samopas. Właśnie. Iskra. Szarka. Czym lub kimkolwiek jest? Czemu aż tak go męczy? A Zarzyczka? Wściekła wiedźma, z przyszłością bardziej zagmatwaną niż jego stosunki z kobietami. Co się z nią dzieje? Co u Koźlarza, a bogowie? Bogowie... dlaczego tak bardzo są widoczni. Dlaczego tchną w ludzi i zmieniają ich w szaleństwo. Albo obdarowują nieświadomie mocą, której ci nie są w stanie udźwignąć?
„Opowieści snuły się nisko przy ziemi jak dym z ogniska...” Opowieść Letni deszcz niesie w sobie mitologię Północy i Południa. Sami bogowie postępują jak ci z mroźnej ziemi, ale jest też egipska Pożeraczka, a nazwy dziwnie licują z tebańską ogdoadą. Amon i Amaunet, Keku i Kekuit... „Czasami jednak wydawało się jej, że prawda nie ma już żadnego znaczenia.” Bo też prawda jest tutaj dymem z ogniska. Zmienna, kształtująca się według swojego i wiatru uznania. Pachnąca jak drewna, których jest ostatecznością, a jednak jakby nieistniejąca. Dręcząca wszelkie zmysły i zmuszająca do zachwytów i zainteresowania. Taka jest najnowsza powieść Anny Brzezińskiej. I tylko ten, który odgadnie, który spośród twarzy Iskry dojrzy tą prawdziwą, pozna tajemnicę świata. Świata, do którego już teraz tęsknię. Tak jest ta książka. Przerażająca. Odpowiednia, by przeczytać ją jednym haustem, od razu, by nie przerywać. Ale i pracą, która przeraża. Wymaganiem, które narzuca autorka, jakby sama wybierała sobie czytelników. Bo w
powieści Brzezińskiej wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Wszystko jest wyszlifowane, zapamiętane. I wszystko musimy i my pamiętać. A przecież tyle nazw może nam się mylić, jedenastu, czy raczej dwunastu bogów, że prosi się o jakiś malutki słowniczek.
A poza tym? Mapa? Zbędna. Obrazy, miejsca, wszystko wtapia się w naszą wyobraźnię, samo się rysuje, że nie możemy pozbyć się ani słów, ani postaci, które nagle znowu są inne. Za każdym razem. Bo w tej powieści fantasy, którą przyrównać można do największych jak J.R.R. Tolkien czy G.R.R. Martin, tak naprawdę niczego nie da się przewidzieć. Autorka stworzyła własny świat, własną strukturę ale i sposób pisania. Pisania z szacunkiem dla czytelnika. Dokładnie dobierając słowa, nie narzucając zbyt ostrych rysów, nie rzucając wyłącznie inwektywami, które mimo że w średniowiecznym brzmieniu, i tak ranią uszy, u wielu naszych fantastów. Pisze pięknie, ale nie „kobieco”, z wyczuciem, ale nie „rozlaźle”. Po prostu zatapia nas w opowieści i słowach, które pozostają.