Napisanie tej recenzji to zwyczajne kręcenie sobie stryczka na szyję. Przy tak wielkim uwielbieniu dla autorki i jej postaci obawiam się, iż niedługo może jej się przydarzyć przygoda rodem z Misery Kinga. Jest tam taka cudowna scena, na którą nie mogę patrzeć, jeżeli akurat oglądam ekranizację, w której wielbicielka książkowej postaci skutecznie uniemożliwia pisarzowi chodzenie. Trzask łamanych nóg jest jak milion igiełek przeszywających wyobraźnie. Oddziałuje na mnie i pozwala odczuć ból. Podświadomie, dziwnie, ale...
Czy rzeczywiście po ostatniej części Harrego Pottera, pani Rowling będzie musiała wynająć sobie wielu sobowtórów? Czy ją zastraszycie, Potteromaniacy? Szum wokół tej książki jest straszny. Przekręty, zbulwersowane i dziwnie egoistyczne wydawnictwo, a przede wszystkim okropna atmosfera, która skutecznie zniechęciła mnie do książki. To jest nowy Harry Potter.
Coś co miało być cudowne, na poły bajkowe, sympatyczne, lekko naiwne, swobodne i napisane prosto z serca, w tym tomie przekształca się w nudną, możliwą do streszczenia na kilkunastu stronach historię. Historię o zgorzkniałym chłopcu. O zbyt wielu wątkach, które postanowiły zabłysnąć, skutecznie zaduszając siebie nawzajem. O zbyt wielu, przydługich opisach, które jak najwyżej poprawne, jednak nie są już tym Potterem.
„- A dokładnie, to kto stracił tyłek? – zapytała z ciekawością kobieta o fioletowych włosach. - Nie twoja sprawa, po prostu nie należy wkładać różdżki do tylnej kieszeni – warknął Szalonooki. – To podstawowy środek ostrożności, a dziś wszyscy mają to w nosie.”
W piątym tomie Harry Potter użala się nad sobą, spotyka dementorów, ma problemy z Ministerstwem Magii i... traci jedynego prawdziwego i na wskroś rodzinnego przyjaciela. To wszystko. Niby wyjaśniają się tajemnice, a jednak... A jednak wszystko się tylko bardziej gmatwa. Przyjaciele już nimi nie są, nauka zatraca swoją magiczność, sami bohaterowie skrywają swoją odmienność, a nagromadzenie wiadomości wydaje się przepływać nam przez mózgi nic w nich nie pozostawiając.
To wrażenie działania „KRETA” ma się szczególnie na początku i na końcu. Zapominanie. Odrzucanie. Tylko pomysły pozostały te same. Koszmarne, może wykrzywione poprzez własne przeżycia autorki. Pomysły na demony, na męczarnie, godne najgorszych inkwizytorów. I pomysły na szaleństwa w wykonaniu Freda i Georga. Szkoda tylko, że sam Hogwart nie ma nowych pomysłów.
Nie zrozumcie mnie źle. Pochłonęłam kilka lat temu pierwszy tom, drugi podobnie, ale przy trzecim już coś zgrzytnęło. Przy czwartym... To tak, jakby Harry stracił duszę. Nie był już sobą. Jakby zmienił się w... zwykłego człowieka. W mugola? O zgrozo! To też tak, jakby nagle autorka zyskała wielu nowych pomocników. Mistrzów pisania, opisów, deklamacji... i straciła swój pierwotny zapał. Czuła się uzależniona od tego, że musi napisać. Zmuszona. Jakby ktoś mówił jej, jak ma opisywać jej własny świat. Kazał jej popełniać arcydzieło literackie, jednocześnie niszcząc to, co było świeże i sympatyczne w pierwszych dwóch tomach. To, co było takie naiwnie literackie. Pisane prostym językiem, a jednocześnie tak magicznym. Dostępne dla każdego. Gdzie to odeszło?
Teraz czytanie Harry’ego to w niektórych środowiskach zwyczajny obciach. Dlaczego? Bo to bestseller, a my zwyczajnie nie lubimy, gdy ktoś nam mówi co mamy czytać. Co robić. Kogo słuchać i na kim się wzorować. A jednocześnie przecież ulegamy modom? Czego więc się boimy? Tego, że mógłby nam się spodobać? Czy prawdziwy Harry Potter powróci w szóstym tomie?
Pożyjemy zobaczymy. Przede wszystkim zobaczymy, czy pani J.K. odważy się na kolejny tom. Kogo znowu zabije, kogo przywróci magicznemu społeczeństwu, i czy powróci ona sama? Ze swobodą pierwszego tomu. Nawet jego infantylnością. Może nie pozwoli nam dorosnąć?