Grubas na rowerze
Smithy Ide jest postacią fikcyjna, wymyślonym facetem, który jakiś czas temu skończył czterdzieści lat. Jakiś czas temu jego waga przekroczyła magiczny próg 120 kilogramów, bo jakiś czas temu przestał zdrowo jeść. W efekcie dziś nie dopina już spodni. Jakiś czas temu był też młody, jakiś czas temu potrafił biegać. Dziś, brzuch Smithego wylewa się ze spodni, a jego ulubione zajęcie sprowadza się do leżenia na kanapie i picia piwa. Gdyby Smithy nie był non stop na rauszu, pewnie zdołowała by go ta sytuacja. A tak? Cztery butelki browca i Smithy patrzy na świat innymi oczami. Przecież już i tak jest dość beznadziejnie, nie zmieni tego jedna paczka fajek mniej, jeden zdrowy posiłek więcej. Jakoś to będzie, kolejne piwo i człowiek przestaje pamiętać, że kiedyś był młody, kiedyś był biegaczem, kiedyś wołali na niego „chudzielec”, kiedyś chciał czegoś innego. Kiedyś kochał.
Smythy Ide to postać fikcyjna, wymyślony facet, więc nie wiem, czemu od pierwszych stron książki tak mocno zapada czytelnikowi w serce. Tak silnie, że chcąc nie chcąc, zaczyna się „widzieć” tego smutnego, nieporadnego grubasa, tego tłustego gościa, któremu nagle wszystko wali się jeszcze bardziej, choć wydawało się, że już bardziej beznadziejnie być nie może. Pamiętam, jak biegłem Rona McLarty’ego opowiada właśnie o nim, o facecie który nagle dowiaduje się o wypadku rodziców, i w chwili tej jest zbyt pijany, by to do niego dotarło. Potem jest zbyt pijany, żeby zrozumieć, że odeszli i zbyt pijany żeby zorganizować ich pogrzeb. Umówimy się – jest beznadziejny, nieporadny i totalnie nieodpowiedzialny. W dodatku nie grzeszy intelektem. Dlaczego wiec, i jakim cudem, tak bardzo czujemy się z nim związani od pierwszych słów opisujących jego historię. Dlaczego w chwili gdy w garażu rodziców spada na niego stary rower, sami czujemy to uderzenie, a gdy wsiada na niego i rusza w drogę, nas też zaczyna bolec jego
tłusty tyłek i pocimy się razem z nim, pedałując? Nie wiem. Może dlatego, że Smithy Ide to chyba najszczersza, a jednocześnie najprostsza postać, jaką spotkałam w literaturze. Najzwyklejszy bohater z najprostsza historią życia. To też najcieplejsze zaproszenie do wspólnej podróży, i tej rowerem przez Amerykę, i tej w głąb samego siebie. Z każdym kilometrem dowiemy się o Smithym więcej, na każdym postoju poznamy go bardziej, jego i historię jego rodziny. Przypomnimy sobie o tym co ważne, o czym zapominamy, co proste i oczywiste, dlaczego warto żyć, i jak żyć. O tym wszystkim, w dość naiwny sposób, opowie nam niechlujny tłuścioch, niegroźny głupek któremu w życiu „nie wyszło”. Facet, który jak się dowiemy później, potrafił w najoczywistszy sposób kochać i robił to tak, że..... I potem tylko trochę o tym zapomniał. O tym co ważne.
Pamiętam jak biegłem to książka magiczna. Niby prosta i niby bardzo skomplikowana. Bardzo śmieszna, a przy okazji bardzo wzruszająca. To książka drogi pełna epizodów, krótkich historyjek, zaskakujących dziwaków, pięknych krajobrazów i wzruszających historii. Jest taka prosta i taka głęboka. W dodatku genialnie wręcz napisana, barwnie, sprawnie, po mistrzowsku. I choć przyczepić by się można, że odgrzewa oklepany schemat i jest wtórna po Foreście Gumpie, czy Prostej historii Lyncha, to ostatnią rzeczą jaką można powiedzieć o Ronie McLartym to to, że poszedł na skróty i stworzył kolejne dzieło będące kalką poprzednich. Pamiętam jak biegłem jest wyjątkową pozycją, która i głęboko zapada w pamięć. To książka do której chce się po przeczytaniu wracać, taka o której myśli się ciepło i czuje się po lekturze lepszym. Być może ma też moc zmieniania życia. Być może.