Każdy, kto kiedykolwiek otworzył Zbójecki gościniec i zaczął go czytać, wiedział, że wpakował się w niezłą kabałę. Autorka z miejsca wrzuca nas w nieco dziwną krainę fantasy i nie daje możliwości choćby wstępnego zapoznania czytelnika z prawidłami tam panującymi. Tom pierwszy opowieści o Twardokęsku, Szarce i reszcie bohaterów służył właściwie rozpoznaniu walką. Kto się zachęcił i sięgnął po Żmijową harfę, ten wie, że ma w ręku bodaj jedną z najwybitniejszych powieści fantasy, jakie powstały na lechickiej ziemi. W czym rzecz?
Otóż ogromna wiedza historyczna, językowa, literacka i religioznawcza pozwoliły na stworzenie swoistego misz-maszu nadającej barwy tłu, na którym rozgrywa się akcja. Książka jest wyzwaniem dla gatunku, ponieważ o jego istocie nie stanowi jądro akcji, lecz właśnie tło. Tymczasem Brzezińska, wkładając ogromny wysiłek w ustawienie dekoracji, niejako mimochodem stawia pytania tak uniwersalne, że aż zaskakujące w tego typu literaturze. To opowieść o wszechogarniającej samotności, która bardziej pasuje do człowieka epoki współczesnej, postindustrialnej.
Człowiek Krain Wewnętrznego Morza nie może liczyć na bogów, którzy czasem chodzą sobie pośród nich, bo wszechmocni traktują go instrumentalnie. Nie może liczyć na obrzędową religię, gdyż kapłani z reguły zaplątali się w politykę. Władcy zaś zajmują się wszystkim, tylko nie swoimi obowiązkami, więc kto jest sprawniejszy w wywijaniu mieczem, ten rządzi (jak to wszystko podobne do Polski lat 90-tych!). Co więcej, nie ma jednoznacznego bohatera, który mógłby wziąć świat na swoje barki. Pozornie pozytywna Szarka kpi sobie z przeznaczenia i bogów - za żadne skarby nie chce zbawiać nikogo, a zwłaszcza świata. Pozornie negatywny Wężymord okazuje się być człowiekiem zbyt uwikłanym we własne słabości, aby dokonać ostatecznej i zdecydowanej zagłady. Znikąd nadziei na odmianę, mesjasza czy czego tam... Cóż, czekamy na tom trzeci i ponoć niestety ostatni.