Popłuczyny po cudownej magii prawdy. Podobno trzeba wiedzieć kiedy zacząć i kiedy skończyć. Odnosi się to do wszystkich dziedzin sztuki i realnego życia. Co prawda, gdy nagle odbierają nam ukochanych bohaterów, nierealne rysy, z którymi się utożsamialiśmy, czujemy pustkę. Ale przecież życie to zmiany. Nie uda się ich uniknąć. A pustka... zawsze możemy ją kształtować od nowa.
Tym razem jednak, po lekturze Bezbronnego imperium, ósmej już części bestsellerowego cyklu „Miecz prawdy” Terry’ego Goodkinda, poczułam, że pustka wróciła, powstała od nowa. A przecież bohaterowie, w jakiś sposób znajomi i ulubieni żyją nadal... I są razem. Richard i Kahlan, po wyzwoleniu Altur’Rang spod władzy Imperialnego Ładu, znowu mogą być naprawdę razem. Tylko czy o taki razem myśleli? O czymś takim marzyli dla siebie biorąc ślub w wiosce Błotnych ludzi? Imperatur Jagang-Nawiedzający Sny i Siostry Mroku podbijają ich świat. A oni, wraz z garstką przyjaciół wkroczyli do ojczyzny Jaganga. Tylko po to, by pokazać ludziom, że mogą być wolni. Prowadzą swoją małą, partyzancką wojnę, wiedząc, ze sami nie sprostają sile Nawiedzającego Sny. A tym bardziej stworzonemu przez niego Slide’owi. Pożeraczowi dusz, który ma być jego następcą. Śledzące grupkę przyjaciół chyżoloty, przynoszą nie tylko strach, ale i prowadzą do nich tajemniczego Owena, który okazuje się być dość pokrętnym i dziwnym człowiekiem. Kimś
obdarzonym planem, który jednak może znowu pokrzyżować drogi Richarda i Kahlan.
Obydwoje mimo swych sił nie sprostają truciźnie, ani bólom głowy nękającym Poszukiwacza Prawdy. Ich magia znowu słabnie. Nawet opieka Jennsen, przyrodniej siostry Richarda, czy też Mord-Sith, Cary, nie wystarczy. Siostry Światła i Zedd, wraz ze swoją przyjaciółką, też nie mają się dobrze, ale... czyż tak nie było zawsze? Ta książka, to niestety w dużej mierze masa nudnych i przydługich dywagacji na temat magii addytywnej i subtraktywnej. Znowu cierpią przede wszystkim główni bohaterowie, co w rzeczywisty sposób odbiera nam ich osobowości. A to przecież dla nich czytamy te książki...
Nie da się tego pominąć. Nadal dowcipne, w rzeczywistości będące sercem cyklu, osoby czarodzieja Zedda i Adie, nie ratują już sytuacji, gdyż najzwyczajniej w świecie, tych sytuacji z ich udziałem, jest bardzo mało. Same postacie nagle tracą na swojej osobistości i unikalności. Coś się gdzieś zagubiło, unika jak tylko może niepowtarzalności. Wprost przeciwnie. Richard zdobywa i nagle traci swoje możliwości, moce Matki Spowiedniczki nagle już nie są jak poprzednio. Wszystko to już po prostu było. Jak w „Nadziei Pokonanych”, gdzie autor wracał do problemu z drugiego tomu, znowu jest to samo.
Podróż Kahlan i Richarda to przykład jakiejś pielgrzymki, która tak naprawdę jest masą gadania o niczym. Bo w rzeczywistości, nawet nie wiedząc jak dokładnie byśmy czytali, połowy rzeczy nie zrozumiemy. Ale i tak warto przeczytać. Może żeby przekonać się, że jednak jeszcze istnieją, dla nas... Gubią się wśród dziwnych okoliczności przyrody i żyją. Może w końcu autor przestanie im tak bardzo mącić życia i pozwoli na chwilę oddechu? Przeczytać też, by zrozumieć, że można pisać, nawet gmatwając losy, nadal w jakiś sposób ciekawie. Nie pozwalając zapomnieć...