Cały „Cykl barokowy” autorstwa Neala Stephensona zmaga się z recenzjami nadzwyczaj skrajnymi. Jedni pierwszy tom nazwali prawdziwym dziełem, inni zasnęli po kilku pierwszych stronach, lub użyli go jako przycisku do papieru, tudzież czegoś gorszego. Wydaje mi się, że powodów takiego traktowania tego cyklu jest kilka. Po pierwsze, na pewno jest to mylne zaklasyfikowanie tej powieści jako fantasy, gdy jest to powieść historyczna, przygodowa, nawet łotrzykowska. Po drugie, zbyt przyzwyczajeni do prostoty literatury niektórych autorów, czytelnicy nie mają często czasu, by prawdziwie wtopić się w treść. Zgłębić jej wszystkie pokłady, rozleniwieni krótkimi zdaniami i obrazami, rzucanymi jak przez projektor w większości współczesnej literatury. Niestety „Cykl barokowy” wymaga pewnych poświęceń, ale... warto! Przynajmniej tak było z pierwszym tomem. Jakby wsłuchując się w jęki czytelników, drugi tom jest o wiele lżejszy! Tak, Stephenson znowu raczy nas drobiazgowymi opisami walk czy geografii, ale buduje z nich
tak zachwycające obrazy, że naprawdę trudno się w nich nie zapatrzyć, zakochać. Prowadząc nas z Anglii 1665 roku, pozostawia czytelników w 1683 roku, w starej, dobrej Europie Kontynentalnej. Wtłacza nas w szybką akcję pełną ucieczek i utarczek, w znajome tereny, rzuca bliższe szczególnie nam, postacie, jak chociażby Jan III Sobieski. To w końcu czasy Turków, bardzo nam znajome, w których spotykamy głównych bohaterów: Jacka Półkuśkę oraz jego miłość, a raczej partnerkę w interesach, uwolnioną przez niego, piękną kobietę, Elizę. Kobietę, której przyszłość ukształtuje właśnie Jack.
„Mam ponad dwadzieścia lat, kotku. Jako człowiek wiekowy, u schyłku swych dni, przyznam, że żyłem intensywnie i rzeczywiście trochę się na świat napatrzyłem...” Nie ma co się dziwić, że Jack ma dosyć. Jego nie upaja świst szabli, który miesza się z tekstami modlitw, i to w dwóch rodzajach. Muzułmanie i chrześcijanie w tym są do siebie podobni. Ale to już nie dla Jacka. On ma dosyć, nie obchodzi go piękno, ani problemy innych. Pragnie powrotu do domu, spokoju i ciszy, inaczej niż jego przyjaciółka. Kobieta o dosyć radykalnych poglądach jak na niewolnicę, ostrym języku i wprawnym umyśle. Potrafi wprost doskonale przesłuchać Jacka. A dzięki temu, my dowiadujemy się wszystkiego z jego życia.
Tym razem pierwsze skrzypce gra historia, nie alchemia, która wkracza dopiero w drugiej połowie powieści. Tutaj pojawia się D’Artagnana, odarty z mitu, ale to nie dzięki niemu powieść staje się bardziej trywialna, lżejsza, intrygująca. To raczej dzięki kobiecej bohaterce, powieść nabiera kolorytu, ale nie znaczy to, iż Stephenson zmienia styl. Nadal jest sobą, autorem, który drąży, grzebie w historii baroku, jak czerw. Z tą różnicą, że on nie niszczy... on ją na nowo odmalowuje. Jest jak konserwator... Gdyby w ten sposób przedstawiano nam historię w szkole, zapewniam, iż wielu uczniów przestałoby ją nienawidzić. Bo w baroku Stephensona, każdy odnajduje coś dla siebie. Jedni magię i alchemię, drudzy historię i militaria, a pozostali, po prostu dobrą powieść, w której osoby potwierdzone historycznie, mieszają się z wytworami wyobraźni pisarza. Mieszają się, ale tak naprawdę, trudno oddzielić ich od tych, którzy żyli naprawdę... Stephenson zdaje się być człowiekiem baroku, jakby posiadał maszynę, która
przenosi go właśnie w tamtą epokę...