I oto nadszedł Eragon, anonsowany przez nasze media co najmniej od roku i, jeśli wierzyć napisowi umieszczonemu na banderoli spowijającej okładkę, oceniany jako wydarzenie literackie na miarę Władcy Pierścieni i Harry’ego Pottera. Osobiście nie przepadam za takimi porównaniami, a szczególnie w tym przypadku nie wydają mi się one trafione, choćby dlatego, że pierwsze z wymienionych dzieł, jako absolutna klasyka gatunku, osiągało swoją sławę powoli, bardziej chyba dzięki szeptanej propagandzie zauroczonych nim czytelników, niźli medialnej wrzawie, drugie zaś, mające w sobie elementy i klasycznej fantasy, i powieści przygodowo-obyczajowej, i bajki dla dzieci, sporą część swej popularności zawdzięcza zainteresowaniu przez wydawcę najmłodszej grupy odbiorców tyleż samą książką, co towarzyszącymi jej happeningami i gadżetami. Eragon nie jest ani utworem prekursorskim, ani ukłonem w stronę określonego podzbioru czytelników, jest po prostu dobrą powieścią fantasy, po którą może sięgnąć każdy miłośnik
gatunku, niezależnie od tego, czy ma lat 12, czy cztery razy tyle. Nim jeszcze ukazał się w polskiej wersji językowej, zdarzyło mi się przeczytać opinie, zarzucające Paoliniemu wtórność w stosunku do innych autorów.
Prawda, że podziemne królestwa krasnoludów, czy też osobnicy penetrujący zawartość cudzego umysłu, występują w niejednej powieści czy cyklu powieściowym (nie wspominając już o popularnych grach RPG), tu i ówdzie można natrafić też na postać mającą sporo wspólnego z Cieniem, a nawet na ludzi dosiadających smoków i porozumiewających się z nimi bez słów; czyż jednak wytykamy brak oryginalności komuś, kto umieszczając akcję swego utworu w Tatrach, opisze wschód słońca widziany z Krzyżnego, a bohaterom każe napotkać na szlaku górali pasących owce? Nie, bo przecież każdy świat przedstawiony musi zawierać swoiste dla siebie elementy; rzecz tylko w tym, jak autor je wykorzysta i jakim językiem przedstawi. Paolini potrafi czerpać z bogatej skarbnicy fantastycznych motywów w sposób twórczy i nie nachalny, potrafi budzić emocje i przykuwać uwagę czytelnika od pierwszej do ostatniej strony – co naprawdę zasługuje na uznanie, tym bardziej, gdy przypomnimy sobie, że pisząc Eragona miał lat 15.
Historia ubogiego i niepiśmiennego sieroty, którego przypadkowa zdobycz stawia go na drodze lawiny tajemniczych i niebezpiecznych wydarzeń i skłania go, by podążył szlakiem, którego wcześniej nie potrafiłby sobie nawet wyobrazić, absorbuje i trzyma w napięciu. Spośród niezliczonych zagadek, jawiących się przed Eragonem na kolejnych etapach jego misji, rozwiązaniu ulega zaledwie parę. Kim był jego ojciec i jaki los spotkał matkę? Czy obiektem wielkiej miłości, przepowiedzianej przez czarownicę Angelę, stanie się Arya, Nasuada, czy może jakaś inna, nie znana jeszcze dziewczyna? Czy Jeźdźcy odrodzą się, a jeśli tak – czy zdołają pokonać Galbatorixa? – odpowiedzi na te pytania zamierza autor zdradzić dopiero w kolejnych tomach sagi, i wątpię, by znalazł się ktoś, kto po lekturze pierwszego z nich zrezygnuje z czekania na następne. W tym właśnie tkwi siła książki.
Są i słabości, te jednak przypisać trzeba nie tyle autorowi, co zespołowi przygotowującemu polskie wydanie, i wspomnieć o nich głównie dla porządku. Jeśli przyjęto nie spolszczać poszczególnych nazw geograficznych, po cóż było robić jeden jedyny wyjątek dla Kośćca? Czemu nie dopilnowano jednolitej pisowni terminów, zaczerpniętych z wymyślonych przez autora fantastycznych języków (ten sam wyraz raz pisany jest przez „h”, raz przez „ch”)? Przepuszczono też parę potknięć stylistycznych i językowych, które zapewne miałyby mniejsze szanse ujrzeć światło dzienne, gdyby dzisiejsi korektorzy ufali bardziej sobie, niż najnowocześniejszej nawet wersji Worda (który bez trudu „łyknie” fakt, że bohater w jednym zdaniu mówi o sobie w rodzaju męskim, w następnym zaś – w żeńskim, i nie dopatrzy się niczego dziwnego w zwrocie „był jedynym myśliwych” ani w zdaniu „Na moment las zalała szmaragdowa poświata, kamień zniknął – a potem czerwony ogień i powalił ją na ziemię”)... Ktoś powie, że czepiam się drobiazgów – ale
wyobraźmy sobie podobne artefakty, pstrzące tekst np. Pana Tadeusza czy dowolnego innego utworu, dla którego nieskazitelność tekstu jest ciut istotniejsza, niż dla literatury fantastycznej!
Nie zmienia to faktu, że Eragon jest kawałkiem dobrej prozy, reprezentującej określony gatunek literacki. Gdyby wszystkie tego gatunku okazy, na które do tej pory natrafiłam, cechowały się równie wciągającą fabułą, żywym językiem i barwnością obrazowania – pewnie byłabym już zaprzysiężonym miłośnikiem fantasy...