Na zdrowy rozsądek – na co komu spis pojęć i rzeczy, których nie ma, w dodatku solidnie owiany tchnieniem abstrakcyjnego humoru? Czy po przestudiowaniu blisko trzech setek haseł, opisujących nieistniejące eksponaty przyrodnicze, abstrakcyjne, literacko-baśniowe etc., przybędzie nam w głowie oleju, czy też siana, a może uderzy nam do niej woda sodowa, bo wyda nam się, żeśmy wszystkie rozumy zjedli? Hmm... to zależy po trosze od tego, co tkwi w naszych zakamarkach pamięci, a także od tego, czy pracy naszych szarych komórek przyświeca szósty zmysł, czy też uparcie powściągamy wodze fantazji... Zanim zaczniesz, drogi czytelniku, kręcić nosem i orzekać, że recenzentka robi ci wodę z mózgu, albo dostała fijoła i powoli schodzi na psy, wypraw się po rozum do głowy, i pomyśl, skąd się wzięły wyrażenia, stanowiące zasadniczą część treści trzech ostatnich zdań? Z Muzeum rzeczy nieistniejących, rzecz jasna – bo pośród zebranych w nim eksponatów dominują wyrażenia idiomatyczne i metaforyczne, których na co dzień
używamy w sposób przeważnie automatyczny, traktując je jako oczywiste w danej sytuacji. Nawet człowiekowi czerpiącemu pełnymi garściami z bogatych zasobów współczesnej i nieco starszej polszczyzny przyda się spacer po tej kolekcji, choćby tylko po to, by poczytać czasem dowcipne, czasem nieco filozoficzne rozważania autorki na temat poszczególnych „okazów” i pooddychać niepowtarzalną atmosferą dawnego „Przekroju” (na którego łamach zainicjowała ongiś Terakowska akcję tworzenia „Muzeum...’).
Jedyne, co postrzegam jako pewien mankament książki, to fakt, że autorka przy formułowaniu niektórych definicji dała upust swojej antypatii do pewnych osób publicznych; w czasach powstawania Muzeum te złośliwości mogły jeszcze kogoś bawić, lecz nim książka została wydana, większa ich część zdążyła się mocno zdezaktualizować, bo postacie, pod których adresem zostały skierowane, znikły z polskiej sceny politycznej. Doszukałam się też w treści jednego z opisów błędu rzeczowego: w „Niebieskim prochowcu” Leonarda Cohena z całą pewnością jest mowa o Jane („{…}and Jane keeps by with the lock of your hair {...}”), a nie o Jenny. Pamięć ludzka bywa zawodna, więc omawiając czy cytując jakiś tekst, warto weń zerknąć i sprawdzić, czy przypadkiem nie przekręcamy nazw własnych; myślę, że gdyby autorka żyła, nie miałaby pretensji do zespołu redakcyjnego, jeśliby dostrzegł i sprostował jej omyłkę...
Te drobiazgi jednak nie mają wpływu na odbiór Muzeum jako całości. Sympatyczne zabawy językiem polskim nie są bowiem wprawdzie niezbędne człowiekowi do życia, ale jakie przyjemne!