Jeśli potrzeba duetu do napisania książki tak kiepskiej, to strach pomyśleć, co urządziłoby nam trio. Era kobiet jest bowiem książką złą, nawet bardzo złą i nie zawaham się powtarzać tego bez końca. Fabułę pomyślano tu całkiem znośnie – oto startuje nowy program telewizyjny, takie niszowe reality show, w które wprzęga się cztery obce sobie kobiety, samotnie wychowujące dzieci i najlepiej solidnie pokrzywdzone przez los. Ten specyficzny eksperyment ma pokazać tak im, jak i publiczności, do jakich zachowań i zmian w ich obrębie skłonne są jego uczestniczki – a czy się otworzą, a czy polubią, czy zjednoczą w smutku, czy zadrapią na śmierć. I tak na okrąglutki miesiąc zamieszkały ze sobą: inteligentna i zrównoważona Karolina, próżna i przesadnie dbająca o wygląd Roxana, jeszcze mniej rozgarnięta, za to bardziej spragniona męskich adoracji Bożenka i podzielająca jej słabostki Kasia, która ma na koncie kilka aborcji i jedno dziecko urodzone, acz porzucone. Wielka zresztą szkoda, że autorki nie spróbowały
wszystkich czterech racji na równych prawach nam zaprezentować, że na plan pierwszy wysunęły dwie tylko bohaterki, które naturalnie są o niebo mądrzejsze, ładniejsze i sympatyczniejsze od swoich konkurentek. Oczywiście w miarę rozwoju akcji różnice te będą się systematycznie pogłębiać, a czytelnikowi nie pozostawi się złudzeń co do tego, kto nagrodę wygra i jak ją spożytkuje. Otóż nagrodą tą jest dom marzeń i ciekawe to o tyle, że zarówno na stronie internetowej wydawnictwa, które za Erą kobiet stoi, jak i na stronach przeróżnych serwisów tak księgarskich, jak recenzenckich, przeczytamy, że nagrodą tą jest – uwaga – podróż marzeń. Ktoś więc gafę popełnił, a bujda poszła w świat.
O ile jednak fabuła pomyślana została tu nawet ciekawie, o tyle jej realizacja pozostawia już wiele do życzenia. Jeszcze gorzej rzecz się ma ze stylem tej książki, która za bardzo chyba miała być życiowa, przez co zaśmiecono ją naleciałościami z mowy codziennej, gwary nastolatków, a nawet internetowego slangu. Te wszystkie „hi hi hi", „ha ha ha", „facie", „psiapsióły" i „tja" wywołują już nawet nie skrajne zdziwienie, ale agresję w najczystszej postaci. A kiedy dołączają do nich „sory batory", „spoko loko" i Czajkowski, co to „był didżejem jakiś czas temu, a teraz na jego cześć puszczają jego kawałki w filharmonii", to mnie się już naprawdę słabo robi (nie tylko od tego powtórzenia, które w ramach jednego zdania udało się paniom popełnić). I nie tłumaczy tego nic, absolutnie nic. Nie o przesadny puryzm bynajmniej tu chodzi, z językiem naprawdę cuda można wyprawiać, tylko trzeba mieć na to pomysł. Tu natomiast mamy do czynienia z kiepską składnią, zbyt często stylizowaną na mowę potoczną tudzież monolog
wewnętrzny, które jednak w takiej, a nie innej postaci nie sprzedają się ani ciut, ciut. Nazbyt tu zresztą banalnie. Spójrzmy choćby na fragment: „przed nami roztaczał się widok, do którego będę nieustannie wracać w swej pamięci. Wschód słońca nastąpił kilka godzin temu, ale słońce wciąż nie osiągnęło zenitu. Było piękne. Było wielkie. Było nasze, tylko nasze. Świeciło dla nas dwóch i jakby się do nas uśmiechało. Krople rosy pobłyskiwały na pąkach róż, biedronka spijała wodę spływającą ze źdźbła trawy. Niebo miało kolor mojej ulubionej bluzki. (...) Świat jest nasz. Jest tu i teraz, tam gdzie my, jest dla nas". Z całym szacunkiem, ale w takich momentach nachodzą mnie uporczywe myśli, czy aby nie wzięłam przypadkiem do ręki pamiętnika swojej piętnastoletniej kuzynki, która w ten sposób ma prawo myśleć i mówić. Od prozy dorosłych, dla dorosłych przeznaczonej, życzyłabym sobie nieco innego stylu, bardziej ambitnych myśli i wyszukanych fraz, życzyłabym sobie wreszcie, żeby bohaterka na czym innym niż bluzki i
biedronki potrafiła się skupić, żeby było mniej sztucznie, a bardziej wiarygodnie i twórczo. Książka, napisana bowiem tak, a nie inaczej, jest niczym innym ponad kolejne czytadło, masowo wyprodukowane dla średnio rozgarniętych czytelniczek, które niewielkie względem literatury mają oczekiwania i dadzą się spławiać banałami, ciągłymi akapitami o czynnościach kosmetycznych jednej z bohaterek czy wynurzeniami w stylu „a pazury to ma takie, że ho ho", a zachowuje się tak, „jakby miała normalnie jakiś manicure za milion dolarów", a „jaja to on faktycznie miał niezłe".
Miało być trochę słodko, trochę gorzko, i na pewno dowcipnie.* Było mdło i smutno, że niezły pomysł i potencjał autorek, w który wciąż wierzę, zostały w taki sposób spożytkowane.* W tej bowiem formie, w jakiej z Erą kobiet mamy do czynienia obecnie, książka ta jest nie do przyjęcia, stanowiąc jedynie kolejny przykład literatury zbędnej. Za wielki grzech powinno uznać się zresztą wychwalanie między wierszami szkoły tańca, która nad książką objęła patronat, bowiem zabieg ten – mówiąc delikatnie – to niewiele ponad duży nietakt i przykład na kupczenie prozą w sposób co najmniej nieprzyzwoity. Fatalnie też się ta historyjka sfinalizowała – oto mamy do czynienia z typowym happy endem, rzecz jasna zdublowanym, którego można się było domyślić już w połowie lektury, jeśli nie wcześniej. Zakończenie z jednego powodu zaskoczenie jednak przynosi – otóż znajdujemy w nim zapowiedź ciągu dalszego, który być może wypadnie już o niebo lepiej. Od dobrego pomysłu dobra książka zaczynać się bowiem powinna, więc zadatki
na udaną kontynuację obydwie panie mają. Teraz pozostaje tylko doszlifować styl, unikać kalek i oklepanych motywów i tak skonstruować fabułę, aby nijak finału nie zdradzała. Mimo wielkiego więc niezadowolenia z części pierwszej, za drugą intensywnie trzymać będę kciuki.