Choć w niektórych kręgach współczesnego mieszczaństwa garaż jest symbolem podejrzanych pomysłów i szemranych interesów, to dla większości społeczeństwa nadal pozostaje miejscem na poły magicznym. Owa większość dobrze pamięta bowiem, jak wiele przedsięwzięć, które zaczynały w garażu, zrobiło zawrotną, światową karierę. Jak wiele garażowych kapel stało się gigantami rocka i jak wiele garażowych biznesów informatycznych wyrosło na międzynarodowe korporacje. W tym drugim przypadku najlepszym przykładem może być Steve Jobs i jego Apple. Reasumując: garaż jako miejsce innowacyjnego, kreatywnego myślenia i śmiałych, awangardowych działań artystycznych ma dobrą tradycję.
Nic więc dziwnego, że również od garażu rozpoczynał w drugiej połowie lat 70. XX wieku swoją błyskotliwą karierę gigant europejskiego komiksu Moebius, czyli Jean Giraud. Po tym gdy jego dwuplanszowy żart rysunkowy, noszący tytuł „Garaż hermetyczny Jerry’ego Corneliusa”, ukazał się w magazynie „Metal Hurlant”, redaktor naczelny tegoż nalegał, aby Giraud koniecznie dorysował kontynuację. Sytuacja powtarzała się wielokrotnie przy okazji wydawania kolejnych numerów pisma. Autor pracował nad nowymi epizodami komiksu, często nie pamiętając wcześniejszych, a także nie dbając zanadto o zachowanie związków przyczynowo-skutkowych pomiędzy wydarzeniami i przejrzystość intrygi. Szczątkowe streszczenia, którymi poprzedzał każdy odcinek, często więcej gmatwały niż wyjaśniały.
Cały „Garaż...” powstawał więc w atmosferze twórczego, „garażowego” chaosu i wynikająca z tego niespójność fabularna poszczególnych epizodów rzuca się w oczy. Ale z tej słabości Moebius potrafił uczynić mocną stronę swojego dzieła. Przesycił je onirycznym surrealizmem, wieloznaczną symboliką i bogactwem kulturowych odniesień. Kontestując utarte schematy komponowania opowieści obrazkowych, w swoim komiksie przełamywał linearność narracji i polemizował z jej dosłownością. Zabawa formą i gra prowadzona z odbiorcą zaowocowały oryginalnością, która znalazła uznanie zarówno w Europie, jak i w Stanach Zjednoczonych.
Po kilku dekadach awangardowe dzieła artysty zostały zaabsorbowane i na niezliczone sposoby przetworzone przez główny nurt światowego komiksu, aż stały się dostojnymi klasykami. Co więcej, zastępy naśladowców „myślały Moebiusem” i tworzyły prace pokrewne ideowo czy formalnie jego dokonaniom. Dlatego ostrze rewolucyjnego podejścia do materii komiksowej zaprezentowane w „Garażu...” wydaje się dziś przytępione, a oryginalność wizji nie jest dla współczesnego odbiorcy już tak uderzająca. Ale nadal robi wrażenie jej śmiałość, szczególnie swoboda w kreowaniu świata, którego pozorny chaos staje się tłem dla całkowicie nieprzewidywalnej fabuły.
Owa fabuła z jednej strony służyła do eksperymentowania językiem komiksu i różnymi konwencjami narracyjnymi, z drugiej zaś stanowiła pretekst do manifestowania przez autora swoich poglądów artystycznych, filozoficznych, społecznych, politycznych. Umowność fabuły była podkreślana przez sztafaż tandetnej science fiction, stanowiący jej tło. Jak sam Moebius deklarował, lubił korzystać ze swobody twórczej oferowanej przez SF. Jednak analizując te elementy fantastyki, którymi posługiwał się w „Garażu...”, łatwo można dostrzec, że należą one raczej do fantasy w paratechnologicznej otoczce. Używanie futurystycznego żargonu do nazywania przedmiotów i tłumaczenia zjawisk o rodowodzie magicznym czy metafizycznym miało świadczyć o ich przynależności do sfery naukowej racjonalności. Takie zabiegi zbliżały poetykę Moebiusowskiej fantastyki do pulpowej SF z pierwszych dekad XX wieku.
Zaprezentowaną w albumie historię otwiera epizod „Feralny Major” (stąd również pod tym tytułem znany jest cały tom), w którym tytułowy bohater obecny jest bardziej duchem niż ciałem, ale i tak udaje mu się odegrać kluczową rolę. Kolejny wątek opowieści rozpoczęty zostaje epizodem „Garażu...” pt. „Niebezpieczny przegląd”. Jego akcja rozgrywa się w garażu właśnie i skupia na nieudanej próbie przeglądu technicznego nowego kablostatku, przeprowadzonej przez inżyniera Barniera. Kolejne epizody rozwijają ten i nowe watki.
Obawiając się zemsty Jerry’ego Corneliusa, Barnier ucieka z garażu. Tymczasem na pokładzie statku „Ciguri” Major Grubert wraz z narzeczoną Malwiną postanawiają wysłać na powierzchnię planety szpiega, aby ten zbadał, czy wrogowie nie odkryli tajnej bazy bohatera. W rolę szpiega wciela się Samuel Mohad, który przedostaje się na planetę we wnętrzu gigantycznego robota. Okazuje się, że na pokładzie ma też miłą jego sercu pasażerkę na gapę. Po zniszczeniu robota oboje wsiadają do pociągu jadącego do Armjourth, stolicy planety. Tam też zmierza swoim pojazdem Jerry Cornelius.
Niebawem do rozgrywki włącza się też sam Major. A potem jeszcze tajemniczy Łucznik, tajni agenci, wysłannicy Obcych i kolejne postacie. Akcja komplikuje się ponad ludzkie wyobrażenie. W opowieści przenikają się różne konwencje, ocierając się o absurd i groteskę. Międzywymiarowe wędrówki i superbohaterskie wyczyny sąsiadują z rozważaniami o naturze rzeczywistości, wolnej woli i determinizmie. W wykreowanym świecie, w którym wszystko jest możliwe, twórca okazuje się Bogiem. Ale czy w związku z tym wolno mu postępować dowolnie? Czy jednak powinien sam stawiać sobie ograniczenia – w trosce o stworzone postacie i zapanowanie nad chaosem i anarchią?
Wielowarstwowy komiks Moebiusa wyróżnia się również w warstwie graficznej. Pod względem formy oscyluje pomiędzy dwoma biegunami. Z jednej strony pojawiają się w nim kadry zaledwie szkicowe, karykaturalnie zniekształcające świat przedstawiony, umownie przerysowane, z drugiej strony zaś – realistyczne ujęcia postaci i elementów scenografii, starannie dopracowane i wyrafinowane. Taki zabieg to odzwierciedlenie niespójności również naszego świata, a może bardziej niespójności jego postrzegania przez nas. Bo przecież komunikując się z rzeczywistością za pośrednictwem niedoskonałych zmysłów, widzimy jedynie jej zniekształcony obraz.