Evangeline ma osiem lat i jest inna
Evangeline ma osiem lat i jest inna. Ma inny kolor włosów, inną historię, mieszkała gdzie indziej. Nawet jej imię jest inne. Evangeline zdaje się nie pasować do miejsca w którym nagle przyszło jej żyć, bo nie mieszkała tu od zawsze. W tej wiosce gdzieś na krańcach Walii, w tym starym domu na końcu stromej drogi. Evengaline pojawiła się tu nagle, równie nagle jak kiedyś wyjechała stąd jej matka. I choć obie zawsze należały do tej ziemi, obie będą zawsze inne. Wioska to wie.
Evangeline to czuje.
Eve Green Susan Fletcher jest „inną” książką, choć z pozoru wydaje się być kolejnym, zwykłym letnim czytadłem. Z pozoru, bo tak naprawdę kompletnie nie pasuje ani do lata, ani do miana „czytadła”. Nie jest też lekką lekturą, chociaż wcale nie pasuje do niej miano ciężkiej. Na pewno nie jest też zwykła. Tak naprawdę ta opowieść o mądrej, choć trochę zadziornej i niezbyt grzecznej dziewczynce to przepiękny poemat o ukochanym miejscu na ziemi. O tym, że każdy z nas należy do jednego miejsca, i każdy z nas ma jedno takie miejsce, które należy tylko i wyłącznie do niego. I że jest to to, co w życiu najważniejsze. Choćby miłość miała być trudna, choćby dotyczyła wiecznie mokrej, niezbyt przyjaznej, i mocno wietrznej Walii.
Eve Green to opowieść o świecie widzianym oczami ośmiolatki, świecie w którym wartości rozumiane są w o wiele mnie skomplikowany sposób, niż wśród dorosłych. Tu zaufanie i tożsamość mają inny, o wiele prostszy wymiar. Są albo ich nie ma. Dla mnie to też trochę damska wersja Tomka Sawyera. Evangeline Jones chociaż przeżyła niejedną tragedię, nie rozczula się zbytnio nad sobą, tupie małą nóżką, bierze pod pachę szmacianego przyjaciela i obsmarkana, w za dużych kaloszach, udaje się na wyprawę w najdalsze zakątki wioski. Włazi na największe drzewa, trochę buntuję, i odrobinę stawia w szkole, wbrew wszystkim zaprzyjaźnia z Billym Macklinem, którego wioska już dawno skreśliła, przyklejając metkę dziwaka. Evangeline czuje i stara wszystko zrozumieć, poznać wszystkie sekrety, a kiedy nie może, nie siada i nie rozpacza bez sensu.
Nie chce mi się wierzyć, że ta książka to debiut. Co ciekawsze, debiut tak młodej osoby. Nie chce mi się wierzyć, bo zaskakuje mnie na każdej stronie niezwykle barwnym językiem i zadziwiająco dojrzałym stylem. Przepięknym wyczuciem klimatu i wyważenia w dawkowaniu czytelnikowi opisów krajobrazu, uczuć, dziwnych i tajemniczych wydarzeń. Genialnie operuje tajemnicą, która nieśmiało, to tu to tam, gdzieś niby przypadkiem, wyziera ze stron, budując niesamowity nastrój tej powieści. Chociaż to opowieść o bólu, więzach krwi i miłości, napisana jest lekko i z ogromnym sercem. Nie ma lepszej pory na tą lektury jak pierwsze jesienne dni. Nie ma też obawy, że pozycja ta zmęczy was patosem i powagą poruszanych tematów. Nie. To idealna pozycja na lekko już szarawe wieczory, kiedy trochę tęsknimy za zapachem wilgotnych liści, mokrym mchem pod stopami, a wrzaskliwe lato zdecydowanie nas zmęczyło. I nie bójcie się, że zalejecie się łzami czytając, nie sadzę, tej książcę na pewno daleko od łzawego melodramatu, czytając
ją nie będziecie wyrywać sobie włosów z głowy i krzycząc „nie nie! Nie wolno tak! Nie rób tego! Jak mogłeś, ona jest taka piękna....” ;’raczej zastanowicie się nad życiem, nad przyjaźnią, całą resztą, siedząc nad brzegiem rwącej rzeki i rzucając w nią patykami. Albo pójdziecie w za dużych kaloszach na spacer, chociaż leje deszcz. Piękna książka.