Trwa ładowanie...
recenzja
18-06-2013 22:28

Elo śmierć

Elo śmierćŹródło: "__wlasne
d1fuv25
d1fuv25

Nie wierzyłam, że ta książka mi się spodoba. Trochę zbyt sztampowa okładka, mało przekonujący opis, zupełnie niezapowiadający dobrej rozrywki. Sytuację ratowała notka o autorze: że to nie tylko jakiś tam mało znany erpegowiec (co i tak mogłoby podratować sytuację, kto dużo i często gra, ten wie dlaczego), ale po prostu człowiek, który tworzy dla White Wolf. W wolnym tłumaczeniu oznacza to, że Dostojewskim nie jest, ale Palahniukiem , Bukowskim czy – kto wie? – Londonem już bardziej. Po kilku stronach wiedziałam już, że mam gdzieś nietrafioną okładkę.

Miriam wie, jak umrzesz. Nie musi robić nic szczególnego, wystarczy, że otrze nagim ramieniem o twoją skórę i wtedy w kilkusekundowym błysku widzi cały twój koniec. Wypadki, choroby, morderstwa, szpitalne dramaty albo po prostu ciche, nikogo nieobchodzące śmierci – każdego dnia, niemal w każdej minucie. Po kilku latach oglądania ciągle tego, w jaki sposób umrą ci, których spotyka na swojej drodze, śmierć z jednej strony niesamowicie jej powszednieje, z drugiej – potrafi nieźle dać się we znaki. Miriam nie wie tylko, jak sama umrze, a w dodatku jest prawdziwą fatalistką – jeśli coś zobaczyła, to nie ma odwrotu: tak się musi zdarzyć, niezależnie od tego, co zrobisz: ty czy ona. Zresztą, już dawno przestała próbować zmieniać cokolwiek. Do czasu, w którym poznaje Louisa…

Nie spodziewajcie się, że jest sens opowiadać więcej o fabule, bo fabuła przypomina rozpędzoną amerykańską ciężarówkę, prowadzoną przez szaleńca. Jeśli uważasz, że nic cię już nie rusza, bo niejeden raz miałeś w ręku książki, w których z powalająco brutalną szczerością czytałeś o tym, jak bardzo śmierdzi, gdy umierasz i jak przerażające potrafią być sposoby, które wymyśla człowiek, by sprawić drugiemu jak największy ból – prawdopodobnie Wendig jednak zmusi cię do zmiany zdania. Śmierdzący rdzą i strachem nóż do filetowania ryb nadal potrafi mi się przyśnić w nocy, ale w Drozdach nie chodzi o to, żeby się tylko bać; chodzi przede wszystkim o to, że istnieje pewien bardzo konkretny powód, dla którego należy chcieć pokonać strach. Tym, co u Wendiga cenne, jest przede wszystkim fakt, że cała ta drobiazgowo opisana brutalność czemuś służy – to nie bezmyślna sieczka opisów, w których im więcej krwi i flaków, tym lepiej. I ta umiejętność dobrego prowadzenia historii! Wyobraź sobie całą plejadę antybohaterów,
których nie powinieneś polubić, ale jednak na swój sposób lubisz. Empatii w książce jak na lekarstwo, a ty czujesz z każdą stroną, że w sumie rozumiesz tych ludzi – ludzi, bo z pewnością nie papierowe lalki nanizane na sznurek nieudolnego opowiadacza. Ludzi zdecydowanie składających się głównie z krwi i kości – o czym wiesz nie tylko dlatego, że tę krew, a często i te kości, bardzo wyraźnie widzisz podczas lektury. Co więcej – czytasz i śmierdzi, jest głośno, zimno i zupełnie nieprzyjemnie. Ale nie wysiadasz, nie odkładasz jej na półkę – nie możesz, musisz doczytać do końca, zobaczyć, co się dzieje na końcu, musisz dotrwać z otwartymi oczami, chociaż w sumie bardzo chcesz je zamknąć. Setki razy przychodzi ci do głowy myśl, którą znasz, bardzo osobista i przerażająca. Wiesz co to jest? Właśnie amerykański pisarz, o którego tekście jacyś recenzenci rozpisują się, że to mocny thriller, że urban fantasy, że wow, ale przygoda, właśnie ten koleś, którego nie bez powodu porównują do Palahniuka , właśnie on zafundował ci (nie)przyjemność uczestnictwa w – jak na obrazach średniowiecznych mistrzów – tańcu śmierci. Tylko bez żadnego memento mori. Nie dajmy się patosowi. Walczyk zaledwie. Bałnsy, balety, elo śmierć.

To jak: jedziemy z tym koksem do końca?

d1fuv25
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1fuv25