Polscy autorzy coraz szybciej reagują na aktualne wydarzenia polityczne i społeczne w naszym kraju. Swoimi książkami starają się zabierać głos w dyskusji na istotne tematy, wykorzystywać wspomniane wydarzenia jako pretekst do osobistych wynurzeń albo przynajmniej jako pożywkę dla sensacyjnej intrygi. Jednym z ostatnich przykładów takiej political fiction jest Zamach na Polskę Marcina Wolskiego. Książka opowiada o przygotowaniach do zamachu na uczestników zjazdu 25-lecia „Solidarności”, prowadzonych przez powiązanego z Al Kaidą samotnego terrorystę. Na szczęście, jak widać, proroctwo Wolskiego się nie spełniło. Drugim przykładem powieści z tego nurtu jest IV Rzeczpospolita debiutującego Grzegorza Mathei. Ją z kolei można uznać za głos autora w kampanii wyborczej. Opowiada bowiem także o zamachu, ale dla odmiany na Sejm, a więc tym samym na całe państwo polskie. Terroryści zajmują gmach na Wiejskiej podczas uroczystości zaprzysiężenia nowego prezydenta. Dzięki temu biorą jako zakładników obu
prezydentów: ustępującego i elekta, cały rząd z premierem na czele, posłów i senatorów, szefów najwyższych urzędów państwowych, służb mundurowych, mediów i zagranicznych dyplomatów na dokładkę.
Zamachu dokonuje, raczej bez specjalnych trudności ze strony odpowiedzialnych za bezpieczeństwo służb, zbrojna grupa młodych ludzi pod wodzą niejakiego Zaniego. Nie są to jednak arabscy terroryści ani agenci obcych służb specjalnych. To po prostu grupa kolegów z podwórka, niezadowolonych obywateli naszego kraju, z których każdy ma do rządzących jakieś – bardziej czy mniej osobiste – pretensje. Ich celem jest zaś zmiana konstytucji i wprowadzenie w Polsce republiki prezydenckiej. Autor chce w ten sposób po pierwsze pokazać, do jakich radykalnych posunięć, rękami swych samozwańczych przedstawicieli, jest zdolny zdesperowany naród.
Po drugie zaś uzasadnić skąd się ta frustracja bierze: z samowoli i bezkarności polityków, władzy układów i braku perspektyw na zmianę takiej sytuacji. Portretuje więc polską klasę polityczną bezlitośnie – w szeregach elity nie ma postaci pozytywnych, są co najwyżej niezbyt groźne. A pozostali politycy i urzędnicy to nieuki i prostacy, skorumpowane nieroby, kombinatorzy, pyszni autokraci, nie dbający o dobro publiczne, a tylko o swoje interesy. A do tego często brzydko wyglądają, nienajlepiej pachną i śmiesznie się zachowują.
Także przedstawiciele organów mających z założenia troszczyć się o bezpieczeństwo zewnętrzne i wewnętrzne naszego kraju, ukazani są w podobny sposób. W krzywym – miejmy nadzieję – zwierciadle. Wojskowi, policjanci, anyterroryści są uwikłani w politykę, a także niekompetentni i małostkowi. W obliczu narodowego kryzysu brną w jałowe spory kompetencyjne, wykazują pieniactwo i bezmyślność, a wobec zagrożenia – bezradność. Nie potrafią podejmować odpowiedzialnych decyzji ani podporządkować się decyzjom innych. Jedyną osobą ze sztabu kryzysowego potraktowaną z sympatią jest pułkownik Langer, próbujący kierować akcją, godząc jednocześnie kłótliwe „szyszki” z policji, wojska i administracji. Nieco tej sympatii dostaje się też pomagającym mu czterem byłym ubekom z Departamentu do Spraw Sytuacji Nadzwyczajnych Sztabu Generalnego. Z kolei jedyną profesjonalną siłą bojową naszego kraju okazuje się jednostka specjalna „Piorun”, która wbrew konstytucyjnemu zakazowi (że nie może być użyta na terenie kraju) zostaje
wezwana na pomoc. Nic więc dziwnego, że po takim sportretowaniu „przeciwnika” zamachowców, sympatia czytelników automatycznie przenosi się na tych ostatnich. Co prawda z bronią w ręku dokonują przewrotu, ale ich intencje, w przeciwieństwie do intencji polityków, są szlachetne. Oni sami są przekonani, że spragnieni dobrze zarządzanego państwa obywatele, wybaczą im te kilka koniecznych ofiar i poprą ich siłą wprowadzoną konstytucję w referendum. Niestety oni także są tylko ludźmi, albo lepiej byłoby rzecz: tylko Polakami. A więc jak każdy przedstawiciel naszego narodu skazani są na kłótnie między sobą, wzajemne podważanie kompetencji, ideową niestałość i warcholstwo.
IV Rzeczpospolita napisana jest lekko i z dużym poczuciem humoru, stąd pewien dysonans sprawiają wplatane tu i ówdzie sceny krwawe i drastyczne. Może mają one czytającym przypominać, że niezależnie od bawiącej ich błazenady polityków, taki czarny scenariusz jest naprawdę możliwy. Największa siłą powieści Mathei jest barwny, pełen ironii i sarkazmu opis podwórkowych gier w Sejmie i nieudolności elit w pełnieniu społecznej służby zestawionej z niesłychaną przedsiębiorczością w przypadku załatwiania spraw prywatnych. Celne spostrzeżenia dotyczące polityczno-urzędniczej machiny podszyte są złośliwą satysfakcją z obnażenia ich przed oczami nieświadomych czytelników. Być może autor opisywał sytuacje znane mu z autopsji, sam bowiem jest pracownikiem administracji państwowej. A raczej był, bo po wydaniu książki zapewne tę pracę stracił...
Podejrzewam, że Mathea nie odmówił sobie zamieszczenia wśród książkowych postaci swego alter ego. To Tomasz, pracownik Kancelarii Sejmu, który stara się dobrze wykonywać swoje zadania i w jak najmniejszym stopniu brać udział w brudnej politycznej grze. Będąc zakładnikiem zachowuje przytomność umysłu i pomaga sztabowi kryzysowemu. Choć, jak się wydaje, motywy terrorystów znajdują u niego pewne zrozumienie.