Trwa ładowanie...
recenzja
29-12-2016 11:59

Egzystencjalny zaduch brzemienia publicznej hańby

Egzystencjalny zaduch brzemienia publicznej hańbyŹródło: Inne
di7hooq
di7hooq

*Odelle Bastien przybyła z rodzinnego Trynidadu do Anglii w 1962 roku, uzbrojona w dyplom, silne poczucie wartości i marzenia. Po pięciu latach, z wyżej wymienionych uchował się jedynie dyplom literatury angielskiej (z wyróżnieniem) oraz poczucie o własnym geniuszu, przy jednoczesnej miałkości otoczenia. Po stanowczo zbyt długim epizodzie jakim była praca w sklepie obuwniczym, Odelle trafiła do Instytutu Skeltona, gdzie mieściła się również galeria sztuki – na razie pracować miała na stanowisku maszynistki przepisującej głównie bazgroły akademików, ale od czegoś trzeba przecież zacząć. Dnia pewnego, do instytutu trafia Lawrie Scott, który jedyne, co miał po matce, to obraz kryjący w sobie – a jakże – ponurą tajemnicę. Tajemnicę, dodać warto, która przeniesie nas do Hiszpanii A.D. 1936, gdzie na nowo będzie układać sobie życie dziewiętnastoletnia Oliwia Schloss wraz z rodzicami, którzy, mając dość życia w Londynie, na prowincji szukali spokoju i wytchnienia. *

„Muza”, najnowsza powieść Jessie Burton, autorki nieźle odebranej „Miniaturzystki”, w zamierzeniu miała być zapewne książką o wielkiej sztuce, równie niemałej historii i sytuacji kobiet i/lub emigrantów w nietolerancyjnym świecie. Ważne to tematy i pozostaje chylić czoła przed pisarką, która odważyła się je wrzucić do jednego kotła. Gorzej z efektem tego dość karkołomnego przedsięwzięcia. Kiedy bowiem Burton pisze o sztuce, sięga po bombastyczne i nieznośne sformułowania: „scena zdawała się odwoływać do całkiem innej, pozaziemskiej rzeczywistości. Niebo, niczym skarbnica łask wszelakich, było brzemienne obietnicą. Ziemia rodziła obfitość zbóż, jabłek, oliwek i pomarańczy. Sad rósł tak bujnie, że bardziej przypominał dżunglę, a pusta fontanna z satyrem tryskała życiodajną wodą”. Niestety, podobną egzaltację przeplataną banałem widzimy również, gdy pisarka usiłuje opisać przemyślenia głównych bohaterek – ponieważ część dziejąca się w 1967 roku pisana jest w pierwszej osobie, przemyśleń tych mamy aż
nadto.„Dlaczego jesteśmy tak bardzo uwięzieni w godzinach i minutach codzienności? Dlaczego nie potrafimy pójść dalej, żyć tym, czego nie możemy dosięgnąć?”, jest ledwie jednym z bardzo wielu przykładów podobnych rozważań, i to też wcale nie najdrastyczniejszym. Prócz pretensjonalnego stylu, wydaje się, że autorka nie zapanowała również nad samą fabułą. Rozdziały, których akcja dzieje się w 1967 roku są bardzo nierówne i wydają się być pisane na siłę. Zwłaszcza, że dość szybko można się domyślić rozwiązania zagadki mającej być siłą napędową tego wątku, nie czekając na kolejne wskazówki serwowane przez autorkę w części traktującej o wydarzeniach poprzedzających wybuch wojny domowej w Hiszpanii. W efekcie, po bardzo słabym, szkolnym zawiązaniu akcji (Kopciuszek marzący o lepszym jutrze dostaje się pod skrzydła ekscentrycznej szefowej i spotyka księcia z bajki), mamy miotanie się pomiędzy dwoma przedziałami czasowymi, z czego jeden jest nafaszerowany emfatycznymi przemyśleniami, drugi zaś – nadmierną
teatralnością.

Kiedy główne bohaterki nie snują rozważań nad istotą bytu, mają miłosne rozterki zupełnie nieprzystające do ich wieku. I tu bowiem mamy do czynienia z nieznośną egzaltacją i infantylizmem. „Muza” zawiera ponadto mnóstwo teatralnych wprost scen i dialogów – momentami czułem się tak, jakbym czytał nie powieść, a scenariusz sztuki. Na wszelki wypadek, narratorka wykłada co jakiś czas wszystko kawa na ławę, dokładnie wyjaśniając wszelkie powody działania bohaterów, niuanse targających nimi uczuć oraz klaruje, co przed chwilą zostało powiedziane („Sara, pomimo swego bezsprzecznego bogactwa, miała tylko swoją sypialnię i urodę, ciasny gorset, który powodował egzystencjalny zaduch”). Podczas lektury na myśl przychodziły mi niektóre stare inscenizacje Wołoszańskiego, kiedy – mniej lub lepiej grający – aktorzy zastygali w pół słowa, a na ekranie pojawiał się pan Bogusław i wyjaśniał, co się przed chwilą stało. Z tym, że Wołoszański robił to dużo subtelniej, niż Burton.

Joanna Bator pisała w „Roku królika” o zbitkach słów i określeń idealnie pasujących do romansów historycznych. Sugerowała używanie m.in. „złotych zdobień”, „brabanckich koronek”, „lubieżnie błądzących rąk” oraz „nabrzmiałych męskości”, by inkrustować nimi przygody głównych bohaterów. Po lekturze „Muzy”, spokojnie można dodać do tego zestawu kilka nowych, z „brzemieniem publicznej hańby” na czele. Książce nie pomaga przerysowanie postaci – nakreślone są one bardzo grubą kreską. Jak Kopciuszek, to ciemiężony ze względu na swój kolor skóry, pochodzenie i płeć; jak kochanek, to namiętny, mroczny i tak nieokiełznany oraz dziki, że sam Bohun przy nim to katatoniczny introwertyk. Niestety, kiedy autorka opuszcza bezpieczny dla niej wąski kadr wychodząc z pokojów, gdzie emocje buzują niczym w brazylijskiej telenoweli i próbując opisać przemiany dziejowe i wielką historię, jest jeszcze gorzej. Burton nie potrafi oddać grozy wojny domowej. Kiedy przyszło opisać jej wydarzenia z 1936 roku, w efekcie powstało
podręcznikowe sprawozdanie ograniczające się do wymienienia podstawowych faktów.

Nie udało się autorce udźwignąć wszystkich tych tematów, które próbowała okiełznać i obstalować w ramy powieści. Nie zapanowała ani nad stylem, ani nad swoimi bohaterami, topiąc intrygującą – choć bardzo przewidywalną – fabułę w egzaltacji, banale i barokowości. Szkoda.

di7hooq
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
di7hooq