„Och w teorii wszystko wyglądało jak należy. Co tylko dowodzi, iż była błędna.”
Godna pochwały refleksja generała Bottando, szefa Wydziału Prewencji Kradzieży Dzieł Sztuki. Stare, zaległe, pachnące stęchlizną sprawy. Takie, które tkwią jak zadawniona uraza, odżywając niespodziewanie pod wpływem pozornie błahych bodźców. Kradzieże obrazów. Dzieł nigdy nie sfotografowanych i nie skatalogowanych. Żadnych śladów, żadnych przecieków, rzeki i strumyki informacji wyschnięte jak w czasie suszy stulecia. Plamka na policyjnym honorze generała. Plama wskazywana tłustym paluchem przez "dobrze spasionego kota syjamskiego, z wyrazem pełnego wyższości rozbawienia na twarzy", czyli dottore Corrado Argana. Urzędnika polującego jak kot na stanowisko zajmowane przez Bottando. I nagle w tym kotle ambicji, niechęci, uporu pojawiają się ślady sięgające przeszłości i niosące wątłą nadzieję rozwiązania tajemniczych kradzieży. Akcja w którą włącza się współpracownica Bottandy, Flavia di Stefano oraz jej chłopak, marszand Jonathan Argyl, nabiera tempa.
„Argan to głupiec, ale jest taki pewny siebie, że udaje mu się przekonać ludzi, którzy nie bardzo wiedzą, o co chodzi. Co oznacza, że bez przerwy traktuje się go jako niekwestionowany autorytet.”
Zgrabnie nakreślone postacie. Niektóre z tych obrazów to miniaturki mistrzów, można by filuternie rzec, nieznanych. Dajmy na to Signiora della Quercii, obraz chaotycznej starczej demencji, snobizmu nieczułego na upływające lata, przykrej choć niezachwianej wiary w wyższość arystokracji nad innymi formami życia. Giacomo Sandano, trzydziestolatek, zgarbiony chuderlawy Mistrz nieudanych złodziejskich „skoków”. Żyjący w świecie nieuleczalnych złudnych nadziei, zatwardziały przestępca - zagrażający jednak głównie sobie samemu. Pani Mary Verney, dziedziczka fortuny, znaczy się ruiny, w miejscowości Norfolk, czegoś co zwie się romantycznie przeklętą gigantyczną stodołą. Zajmująca uprzywilejowaną pozycję społeczną co w praktyce oznacza ratowanie ruiny przed samozniszczeniem, oglądanie nagrodzonych peoni, dzieci i świni oraz zjadanie z zachwytem babeczek z masłem.
Akcja stopniowo zaczyna wciągać. Już koło pięćdziesiątej strony. Jednak to nie akcja, trochę jak średniej jakości film klasy B, jest największą zaletą książki, a właśnie postacie. Ludzie - barwni jak obrazy będące tłem tej powieści. Przedstawieni z ironią i sarkazmem. Pełni jakże typowych wad i grzeszków. Żyjący w nowoczesnym świecie, pełnym pędzącego z szaleństwem w oczach postępu. W świecie, który jest zawsze o kilka kroków przed nimi, a ich niezbyt wysportowane ciała, atakowane zadyszką, nijak nie mogą za nim nadążyć. W świecie wykonującym mnóstwo chaotycznych ruchów i w gruncie rzeczy jeszcze bardziej niezrozumiałym i obcym niż na obrazach sprzed kilkuset lat.
Drugą zaletą książki jest język - żywy, obrazowy, ironiczny. Pełen ciepłych i gorzkich acz okraszonych specyficznym humorem obserwacji.
„I tak powolna, potężna maszyna sprawiedliwości ruszyła. Robiono zdjęcia, mierzono odległości, marszczono brwi, przyglądano się oknom, drapano się po brodach.”
Momentami klimat tego kryminału (?!) staje się tak angielski, że nie mam pewności, czy autor nie robi sobie ze mnie „jaj” po szkocku. Zdania po prostu płyną tak ironiczno-wesołym nurtem, że trudno zachować powagę kury (że tak pozostanę przy jajcarsko-drobiarskim klimacie) na grzędzie znoszącej kolejne jajko. Jest tak pięknie i absurdalnie jak na angielskiej prowincji w letni czas - ciepło, bez deszczu, dyskretnie, doskonałe jedzenie i szeroki wybór gatunków piwa w pubie, chłodne stosunki międzyludzkie, zero plotek. Oczywiście żartuję.