Duchy w ogrodzie dobra i zła
Pracownia Badań Parapsychologicznych, trzyosobowa firma z Seattle, to znakomity zespół: Lucretia "Cree" Black jest doktorem psychologii i osobą o ponadprzeciętnej wrażliwości, Edgar Mayfield swym sprzętem elektronicznym najnowszej generacji wykryje w nawiedzonym domu każdą anomalię natężenia pola i nietypowe zjawiska elektromagnetyczne, a przed Joyce Wu, uwodzicielską Chinką z Brooklynu, nie mają sekretów archiwa i biblioteki. Tym razem Cree leci sama do Nowego Orleanu. Zaangażował ją wytworny, trochę staroświecki potomek jednego ze starych rodów z Południa. Kiedy jego siostra zapragnęła znów zamieszkać w rodowej rezydencji, zaczęły dręczyć ją – no właśnie, duchy, czy schizofreniczne urojenia? Rodzina Beauforte angażuje, na wszelki wypadek, dwoje specjalistów: psychiatrę i parapsycholożkę.
Nowy Orlean, ten sprzed huraganu Katrina, jest egzotyczny nawet dla samych Amerykanów. Przyjeżdżają tutaj tłumnie, aby zanurzyć się w atmosferze wiecznego karnawału, próbować cajuńskich przypraw, kupić sobie wróżbę i miłosny eliksir. Ten Nowy Orlean na pokaz, dla turystów, to maska. Jedna z masek. Cree Black, obca w mieście, musi wejść głębiej. Poznać tajemnice wiekowego domu pełnego antyków, rozwikłać wielopokoleniowe powiązania między starymi rodzinami, dowiedzieć się, czy oprócz talizmanów dla turystów istnieją jeszcze takie, które mogą rzucić czar naprawdę. W drodze do uwolnienia Lili Beauforte od prześladujących ją koszmarów Cree i psychiatra Paul Fitzpatrick, współpracujący z sobą raz lepiej, raz gorzej, wyciągną kilka szkieletów z szaf (i nie z szaf), zjedzą parę podlewanych dobrym winem kolacji w knajpkach „nie-dla-turystów” i dowiedzą się całkiem sporo o sobie samych.
A więc już wiadomo: wbrew okładce, Miasto masek nie jest książką dla miłośników mocnych horrorów, ani nawet gotyckich dreszczy. Jest sprawnie napisanym, psychologicznym kryminałem z rozwiązaniem zagadki kryjącym się w rodzinnej przeszłości (co do istnienia duchów – nie potwierdzam, nie zaprzeczam). Powieściowy Nowy Orlean jest kuszący, postaci barwne i wielowymiarowe, czasem rysowane tak subtelną kreską, że aż sprawdziłam w sieci, czy Daniel Hecht nie jest przypadkiem... kobietą. Jeśli przetłumaczone zostaną dalsze części cyklu, chętnie potowarzyszę Cree Black w wyprawie do Nowego Meksyku albo dziewiętnastowiecznej dzielnicy czerwonych latarni w San Francisco. Może autor pozwolił tam bardziej się wykazać Edgarowi i Joyce?