Mimo niezupełnie korzystnych wrażeń, odniesionych przy lekturze poprzedniej części dwutomowej sagi o perypetiach komesa Wichmana z rodu Billungów, postanowiłam sięgnąć po część drugą – bo jak tu przeczytać tylko połowę powieści historycznej? Tym bardziej, że bohaterem jej jest postać stosunkowo mało znana, o której w powszechnie dostępnych opracowaniach historycznych znajdziemy co najwyżej krótkie wzmianki, a akcja osadzona jest w bardzo ciekawym i – jeśli można tak rzec – stosunkowo mało wyeksploatowanym przez pisarzy przedziale czasowym: tuż przed i tuż po przyjęciu chrześcijaństwa przez Mieszka I.
Wydarzenia znane z lekcji historii są jednak tylko dyskretnym tłem dla rozbudowanej, obfitującej w zaskakujące momenty fabuły, w której znajdziemy elementy romansu, kryminału, thrillera politycznego, a nawet szczyptę fantastyki. Regularne bitwy i przypadkowe starcia, zasadzki, zdradzieckie knowania, odkrywane z mozołem tajemnice – to codzienność zarówno Wichmana, Ekberta, Bodona, jak i postaci z nieco dalszego planu. Jaki los ostatecznie spotka głównego bohatera, wiemy ze źródeł historycznych; zanim to jednak nastąpi, wyjaśni się, kto i dlaczego uknuł intrygę, której ofiarą padł Wichman, kto wcielił się w upiornego Abrama Smakosza, kim naprawdę jest Cieszka, dlaczego w okolicach Lüneburga znikają bez śladu dziewczęta i młode kobiety … a i to jeszcze nie wszystkie zagadki, których rozwiązanie objawi się nam na niespełna trzystu stronach (resztę objętości książki zajmuje indeks postaci i słownik, który w rzeczy samej jest nie tyle słownikiem – bo czytelnik niezbyt biegły w średniowiecznej terminologii nie
znajdzie w nim wyjaśnienia, co to takiego na przykład tulich, korbacz, trebusz, tołokno, szałamachy i szołodusze – co encyklopedycznym rozwinięciem wybranych pojęć).
Gdyby biegłość językowa autora dorównywała jego fantazji i umiejętności naświetlania tła historycznego, można by ponarzekać najwyżej na przerysowanie co poniektórych wątków (exemplum: Hildegarda & Donat). Niestety, w ciągu dwóch lat dzielących wydanie Krucjaty i Upadku warsztat pisarski Owcarza nie uległ widocznemu udoskonaleniu, a i wydawca nie zatroszczył się o poprawę kompetencji zatrudnianego zespołu redaktorsko-korektorskiego. Skutki? Niestety, katastrofalne! W książce roi się od błędów – i to nie zwykłych literówek, bo te mogą mocno irytować (zwłaszcza gdy powtarzają się wielokrotnie, jak „przeszywalnica”), ale są jeszcze do wybaczenia.
Podobnie jak i w poprzednim tomie, ogromnie denerwujące jest wplatanie zarówno w narrację, jak i, co gorsza, w dialogi terminów z języka zgoła współczesnego. Gdy czytamy, że ten czy ów X-wieczny Europejczyk „zaczął kimać”, „wywinął orła”, ujrzał na straganie „badziewne zapinki”, „podszedł do przekrzywionej wajchy w podłodze”, „capnął agenta za szmaty” albo „wykonał (…) skok tyłkiem na klatę”, robi się już dostatecznie groteskowo. Ale i tego nie dość, bo co chwilę dowiadujemy się, że „szef wywiadu” czytał „przechwycone przez siatki w Niemczech i Czechach listy”, że ktoś inny „ze zdradzonego przez centralę agenta stał się liczącą w grze figurą”, a owi agenci w rozmowach ze sobą używają takich oto zwrotów: „jesteśmy w dupie. Tłukliśmy się za gnojem po próżnicy (…)”, „Raczej cholerny sabotaż!”, „musimy zastosować numer”, „bardzo trefny towar”, „Zamknąć ryje!”. Ich przełożeni również prowadzą rozmowy sprawiające wrażenie podsłuchanych jakieś osiemset-tysiąc lat później w rządowych kuluarach:
„- Przed chwilą poznałem ustalenia wewnętrzne w zakresie głosowania większości stronnictw. (…)
- Po co więc była ta szopka?
- Dla wytłumaczenia się ludowi z przymusowego poboru (…)
- Psiakrew, coś ty znowu wykombinował? (…)
- (…) kontrolujesz przecież kraj(…)”.
Wspomniany szef wywiadu jest osobnikiem doskonale wykształconym, ale prócz tego chyba dyskretnie podróżuje w czasie - zna bowiem nawet pisma Freuda , czego dowód daje, komunikując jednemu ze swych rozmówców: „Własne, podrażnione ego zwycięża braterską miłość”…
Anachronizmy dotyczą zresztą nie tylko języka: ktoś popija w karczmie calvados – trunek, którego produkcję rozpoczęto w XVI wieku; małżonka głównego bohatera zaprasza go na ciasto drożdżowe, którego to pojęcia nie używano, nim (w XIX wieku) nie dowiedziano się, że za fermentację zaczynu odpowiadają drożdże; dania w karczmie rybnej wydawane są „z niewielkiego okienka w systemie ciągłym”; a już zupełnym curiosum jest wędrowny medyk, który nie tylko dokładnie zna budowę żeńskich narządów rodnych oraz pojęcie dezynfekcji („odkaził (…) środkiem sporządzonym na bazie wapnia”) ale także znieczula pacjentkę w zgoła niecodzienny sposób („po krótkim zbliżeniu z nasączoną szalejem jadowitym [sic!!!] szmatką opadła bez przytomności na poduszkę” , po czym przy użyciu narzędzi takich, jak „długi cienki drucik z błyszczącego metalu oraz kawałek bardzo małego, ostrego nożyka” przeprowadza skomplikowany zabieg ginekologiczny, w trakcie którego rozpoznaje, że operowana „miała w przeszłości dwa poronienia. W obu przypadkach
płód ułożony był nieprawidłowo. Dziecko umarło w łonie”!
I to niestety nie wszystko. Najbardziej dokuczliwe jest notoryczne ignorowanie przez autora podmiotu domyślnego - czego efekty bywają nadspodziewanie komiczne („Gwałtownie wyciągnął rękę po srebrny dzwoneczek. Oddalał się od otwartej dłoni, jak uciekająca mysz”, „Z trudem zapanował nad szalejącym dzianetem. Rozpalony siwek chrapał i gryzł kiełzno. Stanął. Zabuczał mocno w róg”; „Rumor ustał. Odkaszlnął, nabrał tchu. Przyłożył głowę do poduszki. Zaszlochał, załkał i zasnął”, „Drugi usiłował wydrzeć Billungowi miecz, ale oberwał jelcem w czoło i odszedł w zaświaty z dziurą w czaszce. Poprzeczna sztabka lekko się wygięła. Przetarł ją rękawicą, po czym wziął się do zarzynania innych”) - oraz równie uporczywie manifestowane przeświadczenie, że „wszak” oznacza „ale”, „lecz”, „jednak” („Życia obiecać ci nie mogę, wszak szybką śmierć i godny pochówek tak” , „Nie czuł się ani sekutorem, ani niewolnikiem, wszak musiał podjąć wyzwanie”, „Nie żywię osobistej urazy do twojego księcia, wszak konflikt między nami jest
nieunikniony”). Innych błędów gramatycznych, stylistycznych i najróżniejszego rodzaju językowych jest tyle, że wyliczenie ich zajęłoby kilka dobrych stronic formatu A4 (oto parę przykładów: „kto został pojmały”, „ocenił go na niższego od siebie”, „wyglądał groźnie i równie ohydnie, cogrecki cyklop”, „całość dopełniał przenikliwy smród”, „Zatrzęsły się wrota. Łupnęło weń coś(…)”, „ubrał stalową rękawicę”, wskazał wyżartego dryblasa”, „wyciągnął miecz i wyczyścił nim dokładnie obie nogawki”, „drasnął wojewodę płomieniem”, śmierdzącej odorem gęby”), a i parę ortograficznych się znajdzie
(„tylnia oś”, „przekuwają igłą”, „breji”, „wąską stróżką”, „nie mylisz się, kniachinio”).
Tam, gdzie grubszych błędów nie ma, wcale nie jest lepiej; zwłaszcza opisy scen batalistycznych i erotycznych – ale także i inne fragmenty narracji - momentami są tak nieporadne, jakby wyszły spod pióra gimnazjalisty; z oszczędności miejsca przytoczę tylko dwa reprezentatywne cytaty („Pośród bylin rosły również takie, które się ani nie uginały, ani nie przewracały. Stały wręcz na baczność. Zagłębiały się w wodę coraz niżej, wreszcie – całkowicie zniknęły. Zamiast nich z rzeki wynurzyli się groźnie wyglądający osobnicy z poczernionymi twarzami. W bezgranicznej ciemności świeciły im oczy. Wyszli na brzeg, nie odrywając tułowia od ziemi”; „Do pozbawionego korda Asveda przyskoczyło dwóch łuczników. Wyszarpnął im z dłoni maczugi i podciął kolana. Legli z grymasem bólu. Stanął na nich jak na cyrkowych koniach i pociągnął do góry zawieszone na plecach łuki. Sztywne cięciwy podcięły nieborakom gardła. Następni chcieli nadziać niepokornego Normana na długie groty dzid. Skręcił ciało w bok i uniknął trafienia. Wyrwał
broń napastnikom, łapiąc za drzewca. Do zdziwionych agresorów wykonał krótki gest, aby się zbliżyli. Gdy uczynili ruch, dostali drążkami po goleniach. Przewrócili się obaj. Podszedł do nich i nastąpił buciorami na osłonięte łuskami klatki piersiowe, jakby od niechcenia. (…). Ulżył cierpiącym dzidami. (…) Na zaciętych dotąd ustach pojawiło się rozluźnienie. (…)
Z mroku wyłoniły się ręce. Złapały Wikinga za nogę, stracił równowagę i usiadł na piachu. Zobaczył nad sobą olbrzyma. W jego wzroku paliła się nienawiść. Zęby miał wilczo wyszczerzone, a na wargach pianę.”
Męczarni wywołanych przedzieraniem się przez to literackie pobojowisko nie zrekompensuje najciekawsza nawet fabuła, odradzam więc tę lekturę każdemu, komu miła jest poprawna polszczyzna. Wydawcy zaś odradzam wypuszczanie na rynek następnego produktu tego rodzaju. Jeśli nawet trochę na nim zarobi (bo czyż mało ludzi decyduje się na zakup książki, przeczytawszy wyłącznie notę na okładce?), na długo straci zaufanie czytelników…