Lena Dunham stała się już popkulturowym fenomen. Jako twórczyni „Dziewczyn”, serialu HBO, który produkuje, reżyseruje i pisze, a także gra w nim główną rolę, została okrzyknięta jednym z najciekawszych artystycznych młodych głosów (artystka ma 28 lat). Dunham stała się sławna dzięki temu, że bez hipokryzji skierowała na siebie kamerę i obnażyła się przed nią emocjonalnie. Dzisiejsi dwudziesto- i trzydziestolatkowie odnaleźli w jej problemach i zagubieniu siebie. Na fali sukcesu serialu Dunham wydała książkę, która miała być naturalnym uzupełnieniem „Dziewczyn”. Stało się jednak inaczej.
„Nie taka dziewczyna” nie jest portretem artystki czasów młodości. Chociaż dla autorki nie istnieją tabu ani świętości, jej utwór nie otwiera przed czytelnikiem drzwi do świata, którego wcześniej nie znał. Pytanie brzmi, czy dzieje się tak dlatego, że – mimo obiegowych opinii – Dunham wcale nie ma do powiedzenie tak wiele, jak można by po niej oczekiwać, czy też – co równie prawdopodobne – kultura, nawet ta w wersji popularnej, zdarła już wszystkie kotary, odsłaniając to, do czego do tej pory mieli dostęp jedynie nieliczni.
Zresztą dla Dunham celem nie wydaje się wyważanie drzwi ani diagnozowanie kondycji artysty czy opis świata nowojorskiej i kalifornijskiej bohemy od kuchni. Te informacje pojawiają się mimochodem. Autorka wychowana w artystycznej rodzinie mówi przede wszystkim o sobie. Kiedy wspomina o działalności rodziców czy przyjaciół, ich problemach czy neurozach, to wyłącznie w kontekście własnej osoby. Ważne jest dla niej nie samo wydarzenie, ale wpływ, jaki na nią miało. Kolejne opowieści nie znaczą jednak ścieżki do stania się świadomą osobą, która znalazła swoją formę wyrazu w kinie i literaturze. Dojrzewanie jako proces zostaje tu zresztą poddane w wątpliwość. Nie istnieje jego wyraźny początek, na pewno nie ma też swojego końca. To zresztą najcenniejszy wniosek, jaki płynie z „Nie takiej dziewczyny”. Filmowcy i pisarze w ostatnim czasie starają się uświadomić odbiorcom, że dziś przechodzenie kolejnych etapów w życiu staje się płynne. Najdobitniej wykazał to Richard Linklater w filmie „Boyhood”, kręconym przez 12
lat. Reżyser zarejestrował naturalny proces starzenia się aktorów. Pokazując upływ czasu, nie musiał posługiwać się charakteryzacją. Z tego ryzykownego eksperymentu jasno wynikało, że na dorastanie składa się szereg małych czynników. Nie ma jednego punktu, wydarzenia czy traumy, po doświadczeniu których stajemy się dojrzali.
U Dunham jest podobnie. Autorka rozlicza się w swoim utworze z własnymi kompleksami, fobiami, nieudanymi stosunkami seksualnymi, pijackimi ekscesami czy niezrealizowanymi postanowieniami. Ale wciąż pozostaje tą samą, pełną problemów i wątpliwości dziewczyną. Akumulacja zdobytych doświadczeń nie czyni jej bardziej dorosłą. Szkoda tylko, że Dunham, tak ochoczo rozpisująca się na temat swojego ciała i psychiki, nie zdobywa się na głębszą analizę. Jej wywody kończą się na obserwacji interesującego zjawiska – obserwacji z dystansu, bez zbliżania się, dotykania, przemyśliwania. Osławiony humor pisarki i reżyserki, choć momentami wywołuje uśmiech na ustach, nie pozwala traktować jej samej ani jej pisania serio. Dunham obnaża się ze swojej intymności, ale wciąż pozostaje w bezpiecznej pozycji. Niby wystawia na widok publiczny najbardziej intymne i bolesne kwestie, ale mówiąc o nich posługuje się autoironią. W efekcie trudno się jej historią faktycznie przejąć.
Cięty język i bezpardonowość mogą porwać czytelnika, ale tylko do pewnego momentu. Dunham ma bowiem styl, ale nie jest jeszcze na takim etapie posługiwania się nim, by za jego pomocą skomentować otaczającą ją rzeczywistość. Na razie to pisanie egotyczne, narcystyczne, utrzymane w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Dunham mówi o sobie, a nie o swoim pokoleniu. Po lekturze „Nie takiej dziewczyny” poddaje się ponownej rewizji jej serial. Rodzi się bowiem wątpliwość, czy tak jak książka, nie jest on jedynie kolejną próbą terapii. Terapii, która pomóc ma jedynie autorce, a nie czytelnikowi i widzowi.