Zawsze ilekroć rozpoczynam nową książkę, zastanawiam się, o czym będzie i jak bardzo mi się spodoba. Nigdy nie zakładam z góry, iż książka może być tak beznadziejna i tak „beztematowa”, że znudzę się po kilku stronach i będę musiała na siłę kończyć (nie lubię zostawiać niedoczytanych książek, bo mam później wyrzuty sumienia, że może coś mnie jednak ominęło). Tak więc dzielnie brnę przez kolejne strony i z utęsknieniem wyczekuję ostatniej. W przypadku Wakacji Sailora właśnie tak było. Gdyby ktoś zapytał mnie, o czym jest ta książka, to nie potrafiłabym udzielić odpowiedzi. Niestety, wielką trudnością jest określenie jej przewodniego tematu. Z tego, co przeczytałam na okładce, mogłam sądzić, iż będzie to książka o miłości, nie takiej zwyczajnej, jakiej pełno teraz w bulwarowych romansidłach, ale taka wyjątkowa, jak wyjątkowi mieli być bohaterowie. Tymczasem nie wiem, gdzie ta ich nadzwyczajność się podziała, a co do miłości... No cóż, faktycznie możnaby się jej doszukać.
Można, ale nigdy w życiu nie powiedziałabym, że to jest tematem dzieła. Owszem, mamy Lulę i Sailora, których niewątpliwie łączy miłość, oraz ich syna Pace’a. Do tego dochodzą ich znajomi wraz z matką Luli, jej przyjaciółką oraz dwoma zainteresowanymi potencjalnym ślubem panami, z których jeden jest szefem mafii. Tak, szeregi mafii poznajemy dość gruntownie (przez cały czas miałam wrażenie, że to właśnie o przestępczym światku jest książka), jednak tak wiele jest tych postaci, że trudno je wszystkie zapamiętać.
Wakacje Sailora niczym nie zaskakują czytelnika, nie niosą w sobie żadnej tajemnicy, nie powodują dreszczy nawet w momencie, gdy Santos zleca zabicie swojej kobiety albo wówczas, gdy Pace z kolegami szykują napad. Wszyscy znamy te sceny z filmów, wielu z nas oglądało „Ojca chrzestnego”, niektórzy również czytali i niczego z klasyki nie odnajdujemy u Gifforda. Niestety, autor (mimo wielu superlatyw, o których czytamy na okładce) chyba nie słyszał nigdy o czymś takim jak budowanie napięcia oraz zwroty akcji. Chociaż nie - zwroty akcji są, ale w kiepskim wykonaniu i całe sceny są tak nieprawdopodobne, że nie robią wrażenia. I właśnie ta wielka nieprawdopodobność sytuacji spowodowała, że przez moment pomyślałam o tej książce zupełnie inaczej.
Gdyby spojrzeć na Wakacje Sailora jako na pastisz „literatury mafijnej” to możnaby pokusić się o stwierdzenie, iż całkiem nieźle się to wszystko autorowi udało. Specyficzny humor Gifforda jest jedną z niewielu zalet tej książki. Gdyby uznać, iż taki cel (mam na myśli parodię przestępczego światka) przyświecał mu, gdy tworzył swe dzieło, to niewątpliwie można ocenić je w miarę wysoko. Musze przyznać, że ten sposób interpretacji przyszedł mi do głowy kilka dni po tym, jak przeczytałam Wakacje Sailora. Początkowo nawet przez myśl mi nie przeszło, że to wszystko, co mnie wydawało się wielkim bezsensem, może być celowe. Ale w końcu nigdy nie wiadomo do końca, co chciał nam powiedzieć autor, można się tylko domyślać. Chciałam być obiektywna i dlatego zaproponowałam dwa sposoby „odczytania” dzieła. Do mnie jednak, mimo wszystko, bardziej trafia ten pierwszy i nie potrafię wyzbyć się swojego przekonania. Nie podoba mi się ten styl, nie jest to literatura, jaką lubię. I choć niektóre sceny wywoływały uśmiech na
mojej twarzy, to jednak było ich zbyt mało, abym umiała przekonać siebie i innych, iż to naprawdę dobra książka.