Czasem wystarczy dobry tytuł, żeby książka sama się sprzedawała. Żeby rynek wydymających wargi krytyków wrzał, a pani w programie TV powiedziała coś mądrego.
Takie mam wrażenie.
Tytuł to połowa sukcesu. Dowód? Proszę bardzo – _****Rzeźnia numer pięć_**Rzeźnia numer pięć**.
Uuuuuuuuuuu – na żartach się nie znacie? Dobra! NAPRAWDĘ ŻARTOWAŁAM. Wiem, wiem, to dobre, klasyczne i nie ma co się natrząsać, bo się wyjdzie na ignoranta.
- Co czytasz?
- Aaaaaaa taka książka....- odpowiadamy znudzeni i grzmocimy pytającego po łbie tytułem ciężkim i metafizyką oszałamiającym.
Od razu wychodzi się na Intelektualistę i to głębokiej wody. Pierwszy sort. Nieważne, że sama treść to ciężki bełkot nawiedzonego guru i amerykańskie kochamy cię, czytelniku. Kwiaty we włosach i tandetnie błyszczące prawdy w stylu życie jest piękne jakbyś nie wiedział, to ci to mówię – peace, peace, peace, (czytaj „pis pis pis” i debilnie uśmiechając się do sarenek rozrzucaj wokół siebie płatki róż).
No! Treść nie jest wcale tak bardzo ważna – liczy się tytuł!
W imię tej mądrej zasady, wiedziałam co robię, gdy w chwili desperacji brałam do ręki książkę pod tytułem Randka z Addisonem pani Jenny Colgan.
Oho! Będzie ciężko – mamrotałam, mrużąc oczy przed równie idiotycznym kolorem okładki. Powiem szczerze – byłam przygotowana na najgorsze. Egzemplarz skitrałam głęboko w torbie. W kopercie nie przepuszczającej promieni gamma, żeby nikt nie zobaczył w jakim kolorze czytam książkę, ani też o jakim tytule to dzieło. Na pytanie Co czytasz? starałam się odpowiadać wymijająco takie tam, nieważne...
A wieczorem, gdy dziecko już spało, narzeczony kopał piłkę gdzieś w plenerze i nie groziła mi żadna niespodziewana kompromitacja, wyciągnęłam książkę i...
Jakże miło się rozczarowałam - hura hura! Pozycja ta, mimo tego nieszczęsnego tytułu, bardzo miła. Idealnie do niej pasuje określenie – FAJNA. Nie żeby tam wybitna, genialna, porażająca. Żadne dzieło moralnego niepokoju, bo takim nie miało być. Żadne zaplątane historie, bo i po co. Dobry szkielet historii, świetne, niewymuszone dialogi i stary, dobry brytyjski dowcip. Boże, dziękuje ci za Brytyjczyków!!! – chciałam wrzasnąć przy kolejnej filiżance elgreja.
I za to, że wyjątkowo jednej pani pisarce nie chciało się udawać Brydzi Dżonsowej.
Bohaterka Randki z Adisonem ma humor angielski do cna. I Nie nachalny wygląd -normalny wyjątkowo, nie jest piękną, nieodkrytą modelką, życiorys ma zwyczajny, i wyjątkowo nie robi szczególnej kariery, i znajomych ma pięknie narysowanych - wyjątkowo zwykłe postacie.
Brak za to, na szczęście, amerykańskich wodotrysków, nagłych karier, cudownych mądrości życiowych i nabzdyczonych dialogów. Czytelnik zamiast tego dostaje trochę montypathonowskich scen z oddziałem intensywnej trapi w tle. Jednego, na przykład, stetryczałego staruszka, uważającego się za Boga, który to za każdym razem, gdy na oddziale kogoś się uratuje, cynicznie komentuje .
- Cholera znów mi się udało, szlag by to, nudzą mi się cuda.
Po czym namiętnie przez pół książki stara się namówić kogolwiek na wlanie sobie do respiratora whisky. Jest sanitariusz homoseksualista i piękna scena gdy jeden z bohaterów stara się zweryfikować swoją seksualność. Są gwiazdy rocka i hity o flakach krwi i czaszkach. Są zdziry damskie i męskie ciapy, program TV rodem z Jerry’ego Springera i parę zgrabnych aluzji do współczesności.
Fajnie się to czyta. Książka nie mruga diamencikami z oprawy słonecznych okularów i nie wyciska łez wciskając jednocześnie historie rodem z serialu Dynastia. Z przyjemnością kiwałam sobie parę godzin nogą w podartej pończosze, robiąc kolejną herbatę. Na wieczory niezobowiązujące, podróże pociągowe, stanie w kolejkach polecam i ostrzegam – tu zasada tytułu nie działa. Trochę bardziej kocha się po przeczytaniu świat – no i gwarantuję, że bajzel zrobicie w szafce, szukając własnych zdjęć z liceum. No, nie wiem czemu, ale tak się robi po tej lekturze...