Osiem opowiadań autorki Johnatana Strange'a i pana Norella to kąsek, na który ostrzyłam sobie żeby od dłuższego czasu. Wejść głębiej w niezwykłe uniwersum elfów, poznać lepiej zwyczaje pobratymców tajemniczego dżentelmena o włosach jak puch ostu – to przyjemność, w dodatku połączona z dreszczykiem uzasadnionego niepokoju. Informacji o elfach i ich dziedzinie teksty dostarczają rzeczywiście – rzec by można, aż w nadmiarze. O całej reszcie, niestety, trzeba zapomnieć. Z każdego tekstu wyłania się podobny obrazek: elfy to znudzone długowiecznością bufony, okrutnie zabawiające się ludźmi w daremnym poszukiwaniu podniet. Istoty do szpiku złe, amoralne, a przy tym, na nieszczęście w zasadzie poczciwych, ale zarazem głupich ludzi, piekielnie inteligentne. W jakiejkolwiek rozgrywce z mieszkańcami Faerie ludzie znajdują się na pozycji z góry przegranej. Tylko szczęśliwy przypadek, nie zdarzający się zbyt często, może przechylić szalę na stronę ludzkich prostaczków (jak w opowiadaniu "Wzgórze pokus").
Tak wąsko rozstawiwszy figury, pisarka sama pozbawiła się większego pola manewru. Ani razu nie wychodząc poza przedstawiony schemat, a zarazem nie mając żadnego nie-elfiego wątku, który mógłby go jakoś równoważyć, skazała siebie na powtarzalność, a czytelnika – na znużenie. Nie sądziłam, że kiedykolwiek sformułuję taką opinię o autorce, której styl snucia opowieści tak mnie swego czasu ujął i zachwycił – właśnie swą powolnością, koncentracją na szczególe, wewnętrznym skupieniem, pewną dozą autocelebry i quasi-wiktoriańską pompatycznością. Tym niemniej faktem pozostaje, że to, co w powieści sprawdziło się doskonale – być może dlatego, że wsparte było większą różnorodnością wątków, czy po prostu lepszą koncepcją całości – w opowiadaniach jest jak krępujący ruchy muł, przez który z każdym kolejnym tekstem coraz trudniej się przedzierać. A i chęci, by brnąć dalej, coraz to mniej. Być może każdy tekst z osobna, umieszczony w jakiejś antologii, doskonale by się obronił. Jednak sąsiadując ze sobą, czytane za
jednym zamachem, działają one wzajemnie na swoją niekorzyść. Osiem różnych wariacji tego samego pióra na ten sam temat to co najmniej o sześć za dużo.
Nie jest wadą tych historii ich baśniowa prostota czy przewidywalność. Przeciwnie, przy nieco innym wykonaniu, to mogło się stać ich największą siłą, co widać na przykładzie najoryginalniejszej opowiastki John Uksglass i węglarz z Kumbrii. Natomiast wadą zgubną dla Dam jest brak finezji i pomysłu, eksploatowanie motywów na siłę, tworzenie papierowych, totalnie czarno-białych bohaterów, których motywacje są równie umowne, jak oni sami i w efekcie w ogóle odbiorcy nie obchodzą. Magia jest jak wino – głosi sentencja na okładce zbioru. Rozwijając porównanie, Damy z Grace Adieu to wino nieprzyzwoicie ciężkie, a wystarczy kieliszek, by nabawić się okropnego kaca. Gra zdecydowanie niewarta świeczki.