„Cynkowi chłopcy” czy „Ołowiane żołnierzyki”? Cóż to za pytanie? - mógłby się zdziwić ktoś, kto by znał rosyjski, a nigdy wcześniej o tej książce nie słyszał, bo przecież tytuł wierny jest oryginałowi („Цинковые малъчики”) jak rzadko. Jednak część czytelników wie, że pytanie nie jest takie całkiem bezzasadne, bo pierwsze polskie wydanie tej książki w przekładzie Leszka Wołosiuka ukazało się właśnie pod tytułem „Ołowiane żołnierzyki”, nie tak dosłownie oddającym sens tytułu rosyjskiego, lecz w zamian, przez swą metaforyczność, dostarczającym dodatkowej informacji. Jakiej? Przypomnijmy sobie popularną przed prawie pół wiekiem piosenkę zespołu No To Co:
Gdy byłem chłopcem, chciałem być żołnierzem,
I miałem szablę, i z gazety hełm,
I kilka ołowianych żołnierzyków,
Co przelewali w moich bitwach krew.
Od rana trwała ołowiana wojna,
Rozbrzmiewał komendami cały dom,
Na każdy rozkaz trwała z armat salwa,
Zwijałem jednym gestem cały front.*
Jakież to pociągające, taka władza! Jeden gest, jedno słowo – i całe pudło ołowianych ludzików maszeruje, gdzie ich popchnie dziecięca rączka… Ale co się stanie, kiedy ta tkwiąca w kilkuletnim chłopaczku żądza władzy i zdobywania z czasem nie wyparuje, lecz jeszcze przybierze na sile? Skutki znamy wszyscy z podręczników historii i ze współczesnych środków przekazu. Bo zabitych nieołowianych żołnierzyków nie da się już wskrzesić kolejnym gestem, a ich przelana krew już nie jest na niby, tylko prawdziwa, czerwona, i tym, którzy ją widzieli na żywo, śni się potem po nocach…
Zaczyna się całkiem niewinnie: na przykład komunikatem, że „nasze wojska (…) udzielają pomocy przyjaznemu narodowi”, „budują mosty, sadzą aleje przyjaźni”, „to jest obowiązek internacjonalistyczny”. Jedni się rwą od razu. Żeby „wypróbować siebie”, bo „prawdziwy mężczyzna powinien być silny. Silni stają się takimi na wojnie”. Albo żeby „wyrwać się z tego, co zwykłe, codzienne”. Albo „ratować, pomagać, kochać”. Albo dlatego, że im powiedziano: „Chłopcy, chcecie jeździć nowymi samochodami? (…) No to najpierw musicie pojechać na nowe ziemie i pomóc w żniwach”. A jeśli już nawet czują pismo nosem i nie palą się do wojaczki, nie mają wyboru, bo przecież złożyli przysięgę: „na rozkaz rządu radzieckiego zawsze gotów jestem stanąć w obronie mojej ojczyzny”; przed kim i przed czym – mniejsza o to, „ty jedno wiesz – ojczyzna ci kazała”**, a skoro kazała, to ‘”który kierunek mi wskażą, to będę strzelał. Mój zawód to strzelanie”. Tych, co przysięgi nie składali, rozkaz nie obowiązuje, ale to nie znaczy, że nie można ich
tam zapędzić – wystarczy postraszyć: „Radzimy pomyśleć. A jeśli nie, to zadzwonimy na uniwersytet i powiemy, jaka z pani komsomołka”.
Więc jadą, a raczej lecą. Oficerowie i szeregowcy, lotnicy, saperzy, piechociarze i artylerzyści, wojskowi zawodowi i z poboru; kawalerowie i ojcowie rodzin; chłopcy, którym dopiero co dano dowód osobisty, i mężczyźni w sile wieku, którzy, być może, już kiedyś udzielali „bratniej pomocy w walce z kontrrewolucją” w Budapeszcie albo w Pradze; a obok nich lekarze, pielęgniarki, obsługa cywilna (co nie znaczy, że nienarażona na śmierć i rany). Niektórzy, dotarłszy na miejsce jeszcze wierzą, „że jurta jest gorsza od czteropiętrowego domu, że bez klozetu nie ma kultury”, a „jak zbudujemy stacje mechanizacji rolnictwa, damy im traktory, kombajny i kosiarki, to całe ich życie się zmieni”. Jeszcze się zachwycają, ujrzawszy, „jak rosną pomarańcze”. Na miejscu przekonują się, że jeśli nawet ktoś tam naprawdę chce z ich pomocą budować socjalizm, to najwyraźniej schował się głęboko i daleko; ci, których widzą, są do nich usposobieni w najlepszym razie niechętnie, częściej są po prostu wrogami gotowymi walczyć na śmierć i
życie – i walczą, napadają znienacka, strzelają z zasadzki, podkładają miny, a bywa, że dźgną nożem kierowcę, który wyszedł z auta bez broni, zatłuką motykami innego, który odwiózł do wioski zgubione dziecko. I tak to coraz liczniejsi rosyjscy chłopcy i mężczyźni wracają do domu wcześniej niż przewidziano – w cynkowych skrzyniach, ułożonych rzędami na pokładach „czarnych tulipanów”, specjalnych samolotów przeznaczonych do transportu poległych – a coraz liczniejsze matki i żony otwierają drzwi obcym ludziom, którzy przychodzą ze słowami: „Musi pani być silna”. A jeśli im się poszczęści, wracają na noszach, w bandażach, bez nóg, bez rąk, z wypalonymi oczami… Ci, co dosłużą do końca, dostają ostrzeżenie: „O poległych nie wolno, bo jesteśmy wielką i silną armią. Informacji o nieregulaminowych stosunkach w wojsku nie rozpowszechniać, bo jesteśmy armią wielką, silną i zdrową moralnie. (…) Myśmy tu nie strzelali, nie bombardowali, nie zatruwali, nie wysadzali”. Wracają nie ci sami - „tamtego człowieka już nie ma,
przestał istnieć”, „trudno mi uwierzyć w cokolwiek. Coś pokochać” – i nie do tego samego – „ani zawodu, ani pracy”. Mniej odporni „afgańcy”, zatruci przyniesionym z wojny przeświadczeniem, „że dobro nigdy nie zwycięża. Ilość zła w świecie nigdy się nie zmniejsza. Człowiek jest straszny”, zamykają się w sobie, izolują od najbliższych, odbierają życie sobie albo innym (dziś już wiemy, co to PTSD, ale gdyby nawet to zaburzenie było znane sowieckim władzom sprzed ćwierć wieku, można wątpić, czy przyłożyłyby się do leczenia weteranów), ci o silniejszej psychice starają się zapomnieć. Czasem nawet do tego stopnia, że – jak pewien szeregowy – wypierają się każdego słowa, które w chwili słabości wypowiedzieli w obecności pisarki, pozywają ją do sądu „o obrazę honoru i godności”, twierdząc, że „pozbawiła życia moralnego całe nasze
Aleksijewicz opowiada o tej wojnie swoją dobrze wypróbowaną techniką, która jeszcze nigdy dotychczas nie zawiodła, czy była mowa o kobietach walczących na froncie drugiej wojny światowej, czy o ofiarach Czarnobyla – praktycznie w całości oddając głos rozmówcom, nie polemizując z nimi, nie komentując ich wypowiedzi, do minimum redukując własne refleksje. „Cynkowi chłopcy” są w tym przypadku o tyle wyjątkiem, że prócz kilkunastostronicowego interludium „Z notatek [na wojnie]” pisarka sama zabiera głos także na wspomnianym procesie, żarliwie broniąc swojego prawa do rejestrowania opowieści, które „zanim staną się historią, są jeszcze czyimś bólem, czyimś krzykiem, czyjąś ofiarą albo zbrodnią”, a prócz wypowiedzi swoich interlokutorów przytacza urywki tekstów pisanych: przy okazji relacji z tegoż procesu – nieco listów, artykułów prasowych i innych dokumentów, nieco wcześniej – garść epitafiów spisanych z nagrobków poległych żołnierzy. Te ostatnie, choć proste i lapidarne, niosą ze sobą taki ładunek emocji, że
po ich przeczytaniu trudno się odezwać, bo słowa więzną w gardle…
Doskonały słuch językowy autorki (a także i maestria przekładającego książkę Jerzego Czecha) sprawia, że polski czytelnik niemal namacalnie słyszy w każdej z wypowiedzi charakterystyczną melodię języka rosyjskiego, rozróżniając jednocześnie indywidualne właściwości stylu i słownictwa każdego z rozmówców. Wystarczy sobie wyobrazić tylko tembr głosu i z grubsza powierzchowność, by stanąć oko w oko z ludźmi opowiadającymi, być może, najbardziej przerażające i wstrząsające historie, jakieśmy w życiu słyszeli. Niełatwo się po tej lekturze otrząsnąć, zresztą czy trzeba? Może właśnie się nie powinno, żeby do nas dotarło, że „człowiek ma prawo do niezabijania. Do tego, by się zabijania nie uczyć”?
- Piotr Janczerski, „Gdy chciałem być żołnierzem” ** Bułat Okudżawa, „Ballada amerykańskiego żołnierza”