Tytuły poszczególnych części cyklu Kroniki Mac O’Connor potrafią wywołać lekką dezorientację: są tak do siebie podobne, że nigdy nie pamiętam, co aktualnie czytam, ale jedno wiem na pewno: ma to silny związek z elfami i ochroną świata przed zagładą. Prawdziwe szaleństwo i mrok spowijający każdą stronę tej książki to nie tylko coś, do czego fani prozy Karen Moning są przyzwyczajeni, ale czego po prostu oczekują: historii o tym, jak cienka jest granica pomiędzy światem elfów i ludzi, i jak bardzo jest to wszystko złe i przesiąknięte pierwotnym mrokiem.
Nie należę do grona wyżej wymienionych fanów, ale tak się zdarza, że czasem o Mac poczytać muszę. Nastawiam się zresztą wtedy na dość trudny wieczór z lekturą, która jest tak lekka, że aż ciąży, choć – niestety – nie ma absolutnie nic wspólnego z twórczością Kundery, specjalisty od lekkich ciężkości. Tym razem było podobnie.
Szaleństwo elfów mogą czytać wszyscy: zarówno fani cyklu, jak i ci, którzy sięgają po książki Moning po raz pierwszy – ci ostatni zresztą niczego nie tracą, bo autorka pozwala sobie powtórzyć fabułę obu poprzednich tomów (a więc po co właściwie musiałam je wcześniej czytać?). Powtórkami docieramy do jakiejś jednej trzeciej całej książki, a reszta to opis działań Mac skoncentrowanej wciąż na tym samym, co w dwóch poprzednich tomach, czyli na znalezieniu tajemniczej księgi Sinsar Dubh, będącej emanacją pierwotnego zła i zapobieżenie katastrofie, która niechybnie ma nadejść i ma rozmiary biblijnej apokalipsy. Wbrew temu, co napisałam, dzieje się niewiele: Mac konstruuje sobie urządzenie, dzięki któremu może bezpiecznie przemierzać ciemne uliczki deszczowego Dublina (narzekanie na deszcz i zimno od czasów tęskniącej za słońcem i diamentowym połyskiem swego chłopca-wampira Belli Swan stało się w ustach literackich bohaterek prawdziwą modą). Mało w tej części szukania PM-ów (dla niezorientowanych
wyjaśniam, że jest to skrót bohaterki na określenie tak zwanych Przedmiotów Mocy, czyli magicznych artefaktów, za pomocą których elfy zdobywają władzę nad naszym światem), więcej już relacji między bohaterami. Jericho Barrons wciąż nosi skórzane spodnie i mroczną minę, okazuje się też, że ma swoje mroczne sekrety (które wcale nie były ani na jotę przewidywalne, skądże), ale – nowość w tym tomie! – stara się ukazywać swoje uczucia poprzez ukrywanie ich jeszcze bardziej. Więcej psychologicznej głębi ma też V’lane, czyli elf seksualny zabójca, choć określenie „psychologiczna głębia” jest oczywiście określeniem umownym i nieco na wyrost. Tak czy inaczej, trzecia część perypetii hardej Amerykanki o irlandzkich korzeniach, która przypadkiem okazuje się obdarzoną darem sidhe jest zdecydowanie najlepiej napisaną do tej pory częścią Kronik… – właśnie przez to, że dzieje się najmniej. Co oznacza, że mniej tu niż w innych częściach żenujących scen z elfami, które – Jasne czy Ciemne – są tak samo złe, wyrachowane i
żądne gwałtu na ludzkich kobietach o każdej porze dnia i nocy albo scen związanych z wyszukiwaniem PM-ów, które też oczywiście mają swój charakterystyczny, modny obecnie w popliteraturce, sadomasochistyczny wydźwięk.
Mac wciąż stara się dociec przyczyn śmierci Aliny, ale – mimo że ktoś wciąż przesyła jej strony wydarte z pamiętnika siostry – nie jest ani o krok bliżej rozwiązania tej zagadki. Do problemów z mrocznymi mężczyznami i elfami oraz dość chamskimi przedstawicielami dublińskiej Gardy, dochodzi także konflikt z Roweną, przewodzącą wszystkim sidhe w Dublinie, nie mówiąc już o katastrofie, która wisi na włosku…
Twórczość Karen Moning raczej (kto wie, może autorka okaże się literackim geniuszem, który specjalnie, na przekór wszystkiemu tworzy kiepską literaturę i kiedyś zaskoczy wszystkich pisząc głęboką psychologicznie prozę, która pokazuje największe tajniki ludzkiej kondycji?) do mnie nie przemawia, chyba że mówimy o przemawianiu w rodzaju „nie czytaj mnie, błagam”. Jeśli jednak ktoś taką literaturę lubi, z pewnością przeczyta „Krwawe szaleństwo” bez cierpienia, a nawet z pewnym zadowoleniem. Tym, którzy się wahają – odradzam, bo szkoda dnia, a tym, którzy Moning lubią życzę udanej lektury – najlepiej tak szybkiej, abyście nie zdążyli dostrzec, jak bezładne bywa chwilami tłumaczenie…