Obawiam się, że jako społeczeństwo przywykliśmy do skandali, co najmniej jak do rosołów na niedzielne obiady, niełatwo nas już czymkolwiek zaszokować. Codzienne programy w telewizji, latające na golasa kobiety tu i ówdzie, cała masa publikowanych pisemek i „dziełek” o wątpliwej wartości merytorycznej i silnym roznegliżowanym przekazie, wszystko to stało się naszym dniem powszednim. Nikogo już nic specjalnie nie zdumiewa. Może to znaczy, że świat stał się spokojniejszy, bezpieczniejszy i w końcu przyszedł czas, żeby się wyciszyć, poszukać wartości lepszych i ważniejszych. Takich, które wywołają u nas cokolwiek wyższe emocje niż tylko wybałuszanie gał, pocenie rąk i lekko dyszące oddechy?
Chyba jednak nie.
Nadal wielu autorów chce nam opowiadać historie, używając środków coraz bardziej dramatycznych, w coraz bardziej skandalizujący sposób. Jakby na silę przekraczając kolejną granicę, jakby jedyną szansą na przyciągnięcie czytelnika były dymiące flaki, obsceniczne sceny, bryzganie płynami fizjologicznymi i rynsztokowe sceny wyuzdanych aktów – niekoniecznie miłosnych. No chyba, że reprezentują drugi front – rozmamłane gołąbki, nierealna miłość mdłoróżowe opisy i niewyraźni bohaterowie. Wszystko w oparach jakiś kretyńsko prostych wywodów pseudofilozoficznych, rodem z najtańszej psychoterapii amerykańskiej. Takiej co, hej hooo, kochamy cię John.
Robi się smutno na rynku wydawniczym.
A kiedy tematem mają być mniejszości seksualne, to już generalnie robi się bardzo, bardzo słabo. Bo albo pisane musi to być megatrendi (choć uważam że lepsze jest tu określenie „copy copy”. Wszystko wygląda jakby z jednej matrycy) albo obscenicznie lub co najmniej niezrozumiale dla czytelnika. Przy użyciu jakiegoś nowojęzyka, opowiadającego o świecie podziemnym i mocno ekscentrycznym. Tak jakby temat nadal pozostawał szarą sferą i niezbadanym lądem, tak jakbyśmy odkryli homoseksualizm wczoraj i okazał się być doskonałym materiałem do rozwinięcia skandalizującej kariery pisarzy mających odwagę nim mówić. Niekoniecznie dobrych warsztatowo pisarzy.
Trochę mnie to drażni. Każdemu, kto równie alergicznie reaguje na takie działania, serdecznie polecam Augustena Burroughsa i jego nową książkę Spragniony. To bardzo dobrze napisana pozycja, będę się upierać, że pan Augusten jest jednym z najlepiej piszących i najciekawszych ostatnio autorów. O dziwo, robi to w zupełnie standardowy sposób, nie musi rapować pisząc, nie musi machać gołymi cyckami, gloryfikować używek i otwierać się na kosmos. Nie znaczy to też, że jest autorem piszącym drętwe, szesnastokrotne złożone zdania, których sens jest w stanie poznać tylko sam Budda. Bynajmniej. Augusten ma dystans, genialne wyczucie brytyjskiego dowcipu, umie wręcz idealnie balansować na granicy groteski i dobrego smaku, a kiedy szokuje to nie robi tego waląc nas po oczach wyuzdaną pornografią. Lekko spienia się jak coca-cola i pryska nam w nos. Najcięższe tematy i najbrudniejszy rynsztok nabiera koloru i zwyczajnie zaczyna śmieszyć, zamiast przyciężkawo nużyć.
Ktoś nie wierzy? Proszę bardzo podreptać do księgarni i wyciągnąć_ Biegającego z nożyczkami, przeczytać i samemu się przekonać. Natomiast teraz, w _Spragnionym autor udawania, że oprócz tych wszystkich cech i zabiegów oraz dodatkowo przy użyciu całego ich zestawu, potrafi napisać piękną i przejmująca książkę o uzależnieniach miłości i nałogu. O bólu, stracie i strachu. Śmiesznie-gorzko opowiada w niej historię być może siebie samego, być może pierwszego lepszego z nas, historię która będąc opowieścią homoseksualisty równie dobrze może być napisana przez heteryka, czy biseksualistę. Bo czy to ważne, kogo kochamy? Ważne jak. Obojętnie kim jesteśmy, tak samo boli nas strata, takie same mleko pijemy rano i takie same choroby mogą nas dopaść, podobnie głupio postępujemy. Płeć, orientacja, upodobania schodzą na plan dalszy, a może i najdalszy, gdy zaczynamy opowiadać o uczuciach.
Ci którzy boją się, że książka ta pozbawiona jest charakterystycznego dla autora poczucia humoru spokojnie mogą odetchnąć. Wraca do nas w niej ten sam tryskający humorem, zdystansowany do siebie i swojego gejostwa Augusten.
W najlepszym stylu.
Ci, których zmęczył rozkołysany na granicy realności świat, jaki poznali w Biegającym, równie spokojnie mogą sięgnąć po Spragnionego, bo tym razem ta książka, to pozycja o wiele trudniejsza i o wiele bardziej osobista. Mądra. Tu najzabawniejsza komedia łączy się z przejmującym czarnym nieszczęściem, jak w życiu, zaskakuje nas na każdej stronie.
Jednak największą wartością tej opowieści jest uczciwość i konsekwencja, z którą została opowiedziana. To najuczciwsze przyznanie się do zafajdanego życia, bez gloryfikowania i zaciemniania czarnych stron. Nie poucza, nie wciska nam metod na rozwiązanie problemów, nie wygłasza teorii i nie sprzedaje wydumanych prawd. Augusten zwyczajnie jak kumplowi opowiada nam, nie wstydząc, a może w sumie wstydząc, ale po prostu nie urywając, jak wygląda jego życie. Chcesz dowiedzieć się, co czuje, chcesz usłyszeć, jak naprawdę może wyglądać nałóg, obojętnie czy jest nim chora miłość czy używki? Opowieść, którą usłyszysz, nie ukryje niczego. A może nie radzisz sobie w związkach? No i co z tego, że tym razem chodzi o miłość faceta do faceta, równie dobrze mogło to się zdarzyć Tobie. Wiele, naprawdę wiele cech mamy wspólnych. Jesteśmy tacy sami i taka sama krew płynie w naszych żyłach, ot może różni się grupą.
Po raz kolejny chciałam podziękować światu za to, że mamy takich Augustenów Burroughsów. Dzięki za pisarzy zdolnych, ciętych, mających CO i wiedzących JAK powiedzieć. Ludzi odważnych, zdolnych a przede wszystkim z takim cholernie błyskotliwym poczuciem humoru i dystansu. Dzięki nim trochę przestaje się jednak robić tak smutno i szaro...