Gdy zabierałam się za czytanie Pana tańca, oczekiwałam powieści o zupełnie innej tematyce. Co prawda domyślałam się, że w książce pojawi się wątek kościelny, skoro autor nosi sutannę, ale nie sądziłam, że fabuła będzie tak ciekawie i zupełnie niezgodnie z moim oczekiwaniami skonstruowana. Przyznam, że spodziewałam się, iż pod tytułowym Panem tańca będzie kryła się postać z krwi i kości, tym bardziej, że kiedy czytałam Grzechy kardynalne Greeleya, tak właśnie było… Jednak tym razem, tytuł okazał się zaskakujący i metaforyczny zarazem. Muszę przyznać, że przez większą część lektury nie mogłam rozgryźć do końca, czemu powieść nosi akurat taki tytuł… Myślę też, że gdyby Greeley nie zaznaczył w posłowiu, iż „Jeśli (…) ukazanie Noele i Kościoła jako dopełniających się sakramentów zdaje się jakiemuś szajbusowi, dziwakowi, ciemnej masie czymś niepojętym czy niestosownym, symbolicznie grożę mu teraz, mówiąc: Bóg z tobą! Naprawdę! I absolutnie!”, to pewnie do dziś zastanawiałabym się skąd ten tytuł i co pod nim
się kryje. A kryje się pod nim całkiem sporo, bo najtrudniejsze, a zarazem najważniejsze elementy ludzkiej koegzystencji, a zatem: trudna prawda, sztuka przebaczania i demaskacja ludzkich tajemnic – tragedii dzięki szczególnej osobie, jaką jest Noele.
Noele, jest najmłodszą członkinią rodziny Farrellów, a zarazem bardzo charyzmatyczną, pełną życia i nie bojącą zadawać się trudnych pytań siedemnastolatką. Młoda Farrellówna nie tylko grywa z chłopcami w kosza, broni przed Gadziną prawa do występowania swojego zespołu na mszach w kościele świętej Praksedy, ale również skrupulatnie, a może nawet zbyt skrupulatnie… odrabia szkolne zadania domowe. Właśnie dzięki jednemu z nich Noele wplątuje się w zawiłości rodzinnych tajemnic i kłamstw, a nawet pada ofiarą mafijnego psychopaty… Dlaczego? Bo jest niewygodna. Niewygodna, bo chcąc poznać swoją tożsamość, dążąc do prawdy, może zdemaskować tych, którzy przez wiele lat żyli w kłamstwie. By dowiedzieć się kim jest i jaka jest jej rodzinna przeszłość, decyduje się przejść przez cierpienie i upokorzenie. Może jednak tak ma być, może jest tak w zamyśle Stwórcy, gdyż jak mówi Irene, Noele, to jej wielkanocno-bożonarodzeniowe dziecko. Zatem… To wielkanocno–bożonarodzeniowe dziecko, klucz do całej historii zbudowanej
przez Greeleya, staje się motorem napędowym do pokazania czytelnikowi, jak funkcjonują sakramenty święte w codzienności człowieka. Przy czym sakramenty stają się tu pewnymi symbolami i niekoniecznie mają tą samą kolejność, jaką możemy spotkać na kartach modlitewników, czy książeczek do nabożeństwa.
W moim odczuciu Noele zupełnie nieświadomie, choć bardzo konsekwentnie przeprowadza swoją rodzinę poprzez kolejne sakramenty, by dojść do najważniejszego – Eucharystii. I tak, historia zaczyna się od chrztu, w który Noele zostaje wprowadzona nieświadomie, jakby z góry, czyli tak, jak każde dziecko, za którego rodzice zadecydowali, że zostanie członkiem Kościoła. Tym chrztem jest poznanie rodzinnej historii, by napisać pracę zaliczeniową. Zadanie to, co ważne, jest pomysłem siostry Amandy, a pierwszą osobą, do której nastolatka zgłasza się z nękającymi ją pytaniami, jest nie kto inny, jak ksiądz. Do bierzmowania, a więc świadomego zadecydowania przez Noele o dalszym prowadzeniu „rodzinnego śledztwa”, dochodzi, gdy dziewczyna mimo pogróżek ze strony mafijnego psychopaty, szuka dalszych odpowiedzi na swoje pytania. Jak się jednak okazuje, do prawy dojść można, ale ścieżką pokuty i cierpienia. Noele staje się ofiarą wypadku samochodowego, potem gwałtu. Mimo wszystko nie załamuje się i dalej dąży do prawdy.
Swym cierpieniem i poświęceniem udaje się jej w końcu uleczyć chorą rodzinę Farrellów. Przy wielkanocnym stole uzyskuje od swoich najbliższych prawdziwą, choć bardzo trudną i bolesną historię rodziny. Tym samym „udziela” im sakramentu chorych.
Rodzina poprzez te bolesne wyznania staje w świetle prawdy, ma szansę na ozdrowienie, na nowe życie. Wujek Jon, poprzez swoją prawdę o śmierci własnego ojca, ma okazję stać się wreszcie nie oszukującym samego siebie, prawdziwym kapłanem - a więc mamy tu do czynienia z sakramentem kapłaństwa. A rodzice Noele po wielu przeciwnościach losu dochodzą do siebie, by wreszcie być małżeństwem – a więc odnowienie, a może i uzdrowienie sakramentu małżeństwa. To wszystko, jak się okazuje w finale powieści, prowadzi do jednego: „Niemal ciemny kościół wypełniał zapach gaszonych świec, woń kadzidła drażniła nozdrza, przypominając o błogosławieniu wody i odnowieniu chrztów. (…) każdy z Farrellów narodzi się raz jeszcze, na pewno.” Prowadzi do odrodzenia rodziny w wielkanocny poranek, a zatem do czystości i do zjednoczenia z Chrystusem, a więc Eucharystii. A wszystko to dzięki jednemu dziecku, wielkanocno-bożonarodzeniowej siedemnastolatce, która jak mówi autor, jest dopełniającym Kościół sakramentem.
Dzięki dziewczynie, której los nie mógł się chyba inaczej potoczyć, skoro została poczęta w Wielkanoc, a więc w poranek Zmartwychwstania i zwycięstwa nad grzechem po ogromnym, pełnym miłości cierpieniu Chrystusa, a urodziła się w Boże Narodzenie, a więc razem z Tym, którego spotykamy w Eucharystii. Zatem Noele przez to swoje z góry narzucone piętno wielkanocno-bożonarodzeniowe, nie miała innego wyjścia, tylko przyłączyć się do Pana tańca i stać się dopełnieniem sakramentów w Kościele, by jej rodzina mogła zakrzyknąć całym sercem Alleluja!, po wszystkich „tańcach”, jakie zafundowała sobie przez życie.