Ona nosi czerwoną bluzę z kapturem, a pod nią ukryty pistolet, który dostała od babci. Babcia zaginęła, od dwóch tygodni jej nie ma. W gospodzie, do której dostarczają z babcią warzywa, pojawia się wielki mężczyzna, o którym wiadomo tyle, że jest płatnym bokserem. Ma zagadkowy tatuaż na nadgarstku i łagodne oczy. Mówią na niego Wilk.
Marissa Meyer potrafi się dobrze bawić podczas pisania – można to wyczuć, gdy się czyta Scarlet, czyli kolejną część Księżycowej sagi. W dodatku, rozpoczynając kolejny wątek, nie tylko nie zapomina o poprzednim, ale potrafi bardzo zgrabnie połączyć oba w lekką i przyjemną całość.
Problem z tą książką jest inny: przy tak dużym wykorzystaniu powszechnie znanych motywów baśniowych, bardzo trudno jest opowiedzieć coś więcej tak, aby nie pozbawić nikogo radości odkrywania dla siebie tych motywów w nowych dekoracjach. Trudno też powiedzieć o książce, że porusza ważną tematykę, a fantastyczny sztafaż to tylko zasłona, za którą łatwiej ukryć problemy nękające współczesny świat. Trudno wreszcie powiedzieć, że jako uwspółcześnione baśnie, historie Meyer niosą dodatkowe treści symboliczne: wprawdzie można wysnuć taki wniosek, ale z pewnością pojawi się pytanie, czy nie jest to już nadinterpretacja? Wniosek stąd płynie taki: otóż najprzyjemniej czyta się Księżycową sagę (i osobno samą Scarlet) bez obciążania lektury wszelkimi dodatkowymi wymaganiami, poza dobrą zabawą. Wówczas można spokojnie zagłębić się w perypetie bohaterów. Różny jest ich poziom abstrakcji i jednocześnie przewidywalności, wciąż jednak pamiętamy, że chodzi o rozrywkę: podczas długiej podróży albo na wakacyjnym kocu jest
to równie cenne doświadczenie, jak zdobywanie nowej porcji wiedzy o świecie bądź ludzkiej kondycji.
Bohaterom Scarlet rychło zaczynają partnerować ci znani nam z poprzedniej części cyklu – dołączają oni zresztą w dość brawurowym, choć nieco przewidywalnym stylu. Razi mnie nieco rozmach tej pisanej na nowo „baśni z baśni”: bo jeśli jakaś tajemnica, to na skalę kosmosu, a jeśli księżniczka, to najlepiej od razu ścigana, poszukiwana, chroniona i z problemami tożsamościowymi. W efekcie mamy niemal historię Anastazji z Romanowów, która przypadkiem pochodzi z Księżyca i przy okazji ma metalowe kończyny – brzmi groteskowo? Tak właśnie jest. Razi też trochę naiwność rozmyślań bohaterek (bo raczej tego, o czym myślą bohaterowie, nie wiemy) – jakkolwiek rozumiem, że nikogo nie trzeba przekonywać (?) o tym, że rozrywka potrafi być wartością samą w sobie i niekoniecznie wymaga się od bohaterek reinterpretowanych opowieści rozmyślań na miarę Pascala, to jednak autorka mogłaby choć trochę niesztampowo podejść także do tego tematu. Tymczasem w tej kwestii panuje moda dość nudna w postaci schematu, który można streścić:
Lara Croft chciałaby być Scarlet O'Hara, ale trochę się waha, a trochę nie da sobie założyć sukienki. Znane? No, jasne, że znane – w dodatku znane z tylu przeróżnych wcieleń współczesnych bohaterek, że aż nudne. Sytuację jak zawsze ratuje odświeżony schemat – przynajmniej jeden czy dwa. Mówi się, że mniej znaczy więcej i prawda to, ale dlaczego nie chcieć mieć wszystkiego?