"Coś się stało. Ludzie mówią, że nienawidzą" - wywiad z Marcinem Kąckim
"Ludzie pełni nienawiści wyzbyli się wstydu i zaczęli mówić głośno. Coś się stało. Ludzie z otwartą przyłbicą mówią, że nienawidzą. Kiedyś to były wyjątki, jednostki. Kiedyś to były szepty, dzisiaj to ryk. Kominiarki już nie są im potrzebne" – mówi Wirtualnej Polsce Marcin Kącki, autor książki „Białystok. Biała siła, czarna pamięć”, w której opisuje, jak płomienie i nienawiść podchodziły pod Białystok, by w końcu wybuchnąć z wielką siłą.
"Ludzie pełni nienawiści wyzbyli się wstydu i zaczęli mówić głośno. Coś się stało. Ludzie z otwartą przyłbicą mówią, że nienawidzą. Kiedyś to były wyjątki, jednostki. Kiedyś to były szepty, dzisiaj to ryk. Kominiarki już nie są im potrzebne" – mówi Wirtualnej Polsce Marcin Kącki, autor książki „Białystok. Biała siła, czarna pamięć” , w której opisuje, jak płomienie i nienawiść podchodziły pod Białystok, by w końcu wybuchnąć z wielką siłą.
Tomasz Pstrągowski: Dwa lata temu minister spraw wewnętrznych naszego kraju, Bartłomiej Sienkiewicz, powiedział przed kamerami ogólnopolskich telewizji do białostockich neonazistów i kiboli: „Idziemy po was”. Dotrzymał słowa?
Marcin Kącki:Po 1989 roku w całej Polsce, także na Podlasiu, w Białymstoku, funkcjonuje grupa ludzi, którzy mają bardzo silne przekonania narodowe, a ideologicznie czerpią z faszyzmu. W latach 90. co chwilę dochodzi do incydentów z ich udziałem, coraz groźniejszych i bardziej radykalnych. Apogeum następuje w 2005 roku - zakłuty nożami, na oczach rodziny, zostaje 19-letni kibic. Choć to syn białostockiego policjanta, a sprawcy zostają złapani, to nic więcej się nie dzieje. Struktury kibolskiego ruchu pozostają nieznane.
W końcu pod Białystok podchodzi ogień. Najpierw płonie samochód Czeczena, podpalona zostaje siedziba lokalnych muzułmanów, ktoś podpala mieszkanie Czeczenów, w którym śpi ojciec z dziećmi. W końcu, w 2013 roku, dochodzi do podpalenia drzwi mieszkania rodziny Kowalczyków, tylko dlatego, że nocował u nich Hindus, narzeczony ich córki. A mury miasta wyglądają w tym czasie, jak po przemarszu NSDAP: swastyki, „White Power”, krzyże celtyckie.
Minister Sienkiewicz, być może we wzmożeniu wizerunkowym, bo z ksenofobią wypada walczyć - mówi: „Idziemy po was”. Swastyki są zamalowywane, ale nie przez władze miasta, ani policję. To społeczni działacze, aktywiści zrzeszeni wokół takich inicjatyw jak Teatr TrzyRzecze czy profil facebookowy „Normalny Białystok”. Kilka osób, fascynatów zgłasza doniesienia na policję, choć początkowo słyszą: „mamy ważniejsze sprawy”, a jeden z prokuratorów uznaje swastykę za „azjatycki symbol szczęścia” i odmawia ścigania sprawców.
Co w tym czasie robi policja?
Nie ma pojęcia po kogo ma iść. Nie prowadziła wywiadu kryminalnego, nie zna struktur faszyzujących grup, nie ma rozpoznania. Zna tylko personalia ludzi legitymowanych podczas demonstracji i zamieszek stadionowych. Więc uczy się, rozpoznaje teren. W końcu, wobec własnej bezradności ściąga posiłki z Centralnego Biura Śledczego. Przyjeżdżają agenci, zwani w policyjnej nomenklaturze - operatorami. To mężczyzna i kobieta, którzy udają skinów i wnikają w strukturę skinheadów. Po roku zostanie rozbita grupa około 60 osób, którym postawione zostaną przeróżne zarzuty – od propagowania faszyzmu (dla tych, którzy w komputerach mają zdjęcia, na których hajlują w miejscach publicznych) po handel narkotykami i czerpanie korzyści z nierządu (wielu z nich ochraniało agencję towarzyską). Z tej grupy zostaje wyłoniony twardy trzon - „Dragon”, „Staszyn” i „Buben” - których prokuratura uznaje za przywódców grupy.
Nie sądzę jednak, by można było dziś powiedzieć, że minister spełnił swoje obietnice. Jego wystąpienie nie tyle wzmogło działania policji, co pokazało jej bezradność. Okazało się, że środowiska neonazistowskie nie były rozpoznawane, bagatelizowano je. Tak samo, jak swastyki na murach. Tymczasem to właśnie od tych rysunków zaczęła się droga do przemocy.
Dla mnie ważniejsza jest inna scena, której bohaterką jest Grażyna Kowalczyk. Córka pani Kowalczyk, Ewa, wyjeżdża do Wielkiej Brytanii i zakochuje się w Hindusie. Przywozi go do Polski, aby pokazać mu piękną krainę: zieleń, żubry, cerkwie. Ale ich mieszkanie zostaje podpalone przez chłopaków z osiedla, którzy od lat malowali swastyki i nawoływali do nienawiści. Grażyna traci obie córki, bo nie czują się w Białymstoku bezpiecznie. Pierwsza wyjeżdża na stałe do Wielkiej Brytanii. Nawet gdy później przyjeżdża na święta, nie śpi całą noc, nasłuchuje, czy ktoś nie podchodzi do drzwi i nie podpala. Druga przeprowadza się do Wrocławia, bo, po swoich wypowiedziach dla mediów, słyszy na ulicy obelgi: „wypierdalaj brudasko”.
Grażyna Kowalczyk zostaje w Białymstoku sama z mężem. Z dala od swoich dzieci, które do tej pory wiązały przyszłość z miastem. Jest wściekła. Pewnego dnia stoi na przystanku i widzi wiszącą na wiacie wlepkę „White Power”. Zaczyna ją z wściekłością zdzierać paznokciami, bo dopiero, gdy straciła dzieci, zdała sobie sprawę z jej siły.
Napisy na murach i nalepki na przystankach nie były jedynymi oznakami problemów w Białymstoku. Wcześniej dochodziło do pobić, nawet, jak wspomniałeś, do morderstwa. Dlaczego nikt nie reagował?
Z dwóch powodów. Pierwszym jest bagatelizowanie problemów. Przemoc okołostadionowa i różnego rodzaju ruchy neofaszystowskie są wciąż słabo monitorowane. Służbom trudno uchwycić moment, w którym należy wziąć się do roboty. Ruszają, gdy pojawiają się doniesienia medialne - a to za późno.
Nienawiść zaczyna się od ołówka. W zeszytach szkolnych młodych skinów, 13-14-latków, widziałem swastyki i napisy „White Power”. Nikt im tego nie wytarł. Młodzi wrócili ze sprejem i zamalowali miasto, żydowskie kirkuty. Znów nikt nie zareagował, no to przyszli z benzyną. Trzeba ścierać, gdy to jeszcze ołówek, by potem nie gasić pożarów. Ale to problem nie tylko Podlasia i Białegostoku, ale całej Polski - mediów, polityków, debaty publicznej. Nie doceniliśmy go.
Drugi wymiar, to problem kultu wizerunku. Widzę to na spotkaniach z ludźmi podczas promocji książki. Pierwsze komentarze brzmią: „zniszczył pan wizerunek Białegostoku”. Mówię im: ludzie, dajcie sobie spokój z wizerunkiem! Marnujecie czas i energię na budowę scenograficznych fasad, banerów na których jest wielka reklama „ Wielokulturowy Białystok”. Ale to jest budowla z kartonu, podwiązana dwiema cienkimi linkami. Wystarczy je przeciąć, wszystko leci. Białystok sam sobie te linki przecina. Ostatnio radni debatowali, by wbić się z parkingiem podziemnym w żydowski cmentarz. Na głosy sprzeciwu padła odpowiedź: „Izrael nam tu nie będzie prawa stanowił”. I bum, scenografia upada. A białostoczanie biorą się do roboty i podnoszą tę fasadę, bo politycy mówią: "najważniejszy wizerunek, że jesteśmy wielokulturowi i tolerancyjni". Prezydent Białegostoku ogłosił nawet specjalny program „Białystok dla Tolerancji”. Ale w czasie, gdy go podpisywał, dostał prośbę od organizacji, która uczy dzieciaki tolerancji w szkołach, by
objął ich pomysł patronatem. Odmówił, bo to ponoć gender. I bum! Fasada znów upada.
Podlasie nie stanie się wielokulturowe, dlatego że ktoś to napisze na billboardach. Stanie się, gdy mieszkańcy tacy będą. To, że toleruję swojego sąsiada Tatara i nie daję mu po mordzie, nie znaczy, że jestem wielokulturowy. Muszę z nim współprzeżywać, znać go, interesować się jego sprawami i problemami. To jest wielokulturowość.
Pytanie brzmi, czy Białystok tak naprawdę w ogóle chce być wielokulturowy?
Białostocczanie, ale tak naprawdę mieszkańcy wielu miast w Polsce, muszą uporać się z pamięcią. Przed wojną Białystok był miastem żydowskim. Na starym rynku – w 100 proc. W dzielnicach okalających – w 80 proc. Całe miasto było żydowskie od 50 do 70 proc. Żydzi stanowili o życiu kulturalnym, przemysłowym i handlowym tego miasta. To oni je określali, oni byli klasą średnią, stanowili tkankę miejską.
I nagle ta tkanka społeczna znika w Treblince. Gdy po wojnie trzeba zapełnić po nich puste miejsce, z okolicznych wsi i miasteczek przyjeżdżają nowi białostoczanie. Ze swoimi demonami, często podszytymi antysemityzmem. Nie chcą pamiętać o tym, że ich przodkowie brali udział w mordach w Jedwabnem, Radziłowie, Wąsoszu. Nie chcą pamiętać, że przywożą ze sobą nawet pościel z żydowskich domów...
Odpowiedzą od razu, że Polacy mają najwięcej drzewek w Instytucie Yad Vashem...
Pojawią się też argumenty, że gdzie indziej jest gorzej, że w Ameryce wciąż strzela się do czarnoskórych. Ale tak naprawdę, co nas to interesuje? Dlaczego budujemy sobie alibi w cieniu przemocy na drugim końcu świata? Jeżeli w Białymstoku jest 10 pobić obcokrajowców w ciągu roku, a gdzie indziej 20, to jest w porządku? A jeżeli w Białymstoku będzie 90 pobić, a gdzie indziej 100, to wciąż jest porządku?
Białystok zupełnie zapomniał o swojej historii?
Zapominanie odbywa się na kilku poziomach. Na pierwszym mamy władze, które, jak sądzę, nie są zainteresowane pielęgnowaniem pamięci. Jeżeli to robią, to dlatego, że tak wypada. Pierwszy wyraźny ruch nastąpił dopiero w 2007 roku. To wtedy padł pomysł, by uczcić pochodzącego z Białegostoku Ludwika Zamenhofa - Żyda, twórcę uniwersalnego języka esperanto, którego ideą było pogodzić wszystkich ludzi. Ten pomysł nie wychodzi od katolickiej większości, ale od prawosławnego wiceprezydenta - Aleksandra Sosny. 25 proc. białostoczan to prawosławni, ale dopiero w 2007 roku prawosławny wchodzi tak wysoko do lokalnej polityki, i to na mocy układu, a nie z potrzeby serca. Sosna rzuca ideę zjazdu esperantystów, chce wybudować centrum im. Zamenhofa, sprząta żydowski cmentarz - sąsiadujący z katolickim, do tej pory służący za śmietnik.
Reszta dzieje się na poziomie społeczników. Jak dokumentalisty Tomasza Wiśniewskiego, wszechstronnego twórcy, który kręci filmy, pisze książki, by przywrócić pamięć - ale od 20 lat miasto konsekwentnie go lekceważy. Postulował, by nazwać jedną z ulic nazwiskiem żydowskiej aktorki Nory Ney - miasto go zignorowało. Dostał za to nienawistne maile, że „ma zająć się Polakami”. Albo nauczycielka Anna Kloza, która chciała przypominać wszystkim, że są w Białymstoku gośćmi, że wokół pełno duchów historii. Na jej klatce schodowej wyrżnięto swastyki, musiała chodzić po mieście z ochroną, jej zdjęcia trafiły na serwis RedWatch, na którym neonaziści identyfikują swoich wrogów.
Może milczącej większości po prostu nie przeszkadza monokulturowość i swastyki na ścianach?
Grażynie Kowalczyk też nie przeszkadzały. Dopiero osobiste dotknięcie wyzwala w ludziach empatię. Teraz tej empatii brakuje, nawet u radnych. Bo jeżeli ktoś chce budować na cmentarzu żydowskim, to należałoby zapytać: "a gdyby tam byli pochowani twoi przodkowie, też byś budował?"
Problemem jest silna pozycja klubu piłkarskiego. Jego kibice są bardzo mocno związani z różnymi radykalnymi ruchami. Pytam prezydenta, co o tym sądzi i znów słyszę o wizerunku: „to bardzo silna marka białostocka”. Nieważne, co się krzyczy na meczach, że padają antysemickie i rasistowskie wyzwiska. Nieważne, że wielu zatrzymanych przez policję neofaszystów miało powiązania z ruchem kibicowskim. Właścicielem klubu jest Cezary Kulesza, który jest kuzynem żony prezydenta Tadeusza Truskolaskiego. To nie sprzyja, by na problem spojrzeć obiektywnie. Klub jest bardzo silnie wspierany finansowo przez miasto, dostaje nawet dotacje na walkę z rasizmem. Ale, gdy jedna z fundacji powiesiła w mieście billboardy, na których dwaj kibice – czarnoskóry i biały – kibicowali Jagielloni, klub wysłał pismo z pretensjami, że bezprawnie wykorzystano na zdjęciu klubowy szalik.
Jak wygląda struktura ruchów neonazistowskich i kibicowskich w Białymstoku? Czytając książkę można odnieść wrażenie, że to gówniarskie wybryki.
Najmłodsi skinheadzi – nawet 13-, 14-letni - organizowali się w grupie zwanej IV Edycją. To prawdopodobnie takie małolaty podpaliły mieszkania. Na ich spotkania przychodziła „starszyzna” i mówiła, co robić. Jeden z członków IV Edycji opisywał sytuację, w której byli gotowi wrzucać butelki z benzyną do klubu, w którym bawili się anarchiści.
„Starszyzna” ma silne powiązania biznesowe. Gdy pytałem Cezarego Kuleszę, właściciela Jagielloni, czy o tym wie - mówił, że nie. Ale w telefonach jego współpracowników znaleźć można kontakty do skinheadów, chociażby stojących na bramkach w klubach prowadzonych przez znajomych Kuleszy.
Adwokatem broniącym oskarżonych skinheadów jest białostocki mecenas Leszek Kudrycki - członek jego rodziny miał restaurację, w której kilku skinheadów stało na bramce i w której doszło do śmiertelnego pobicia.
Istotne jest też wsparcie, przynajmniej ciche, ze strony kościoła katolickiego. Kilkanaście dni temu odbyła się w Białymstoku pikieta antyimigrancka. Ruszyła ze schodów białostockiej katedry. Nikt z Kościoła katolickiego nie zareagował, choć wyglądało to, jak liturgiczny spektakl nienawiści. Kościół to przemilczał, władze również. Kto zareagował? Jak zwykle społecznicy. Miejscowa socjolożka Katarzyna Sztop-Rutkowska, napisała apel, w którym wzywa kurię białostocką do zajęcia stanowiska. Ciekaw jestem, jaką otrzyma odpowiedź.
Tuż obok tej katedry, w centrum miasta, na terenie należącym do parafii, znajduje się kino Ton. Odbywają się w nim pokazy i spotkania, podczas których padają antysemickie hasła.
Udało ci się porozmawiać z tymi młodymi skinheadami. Powiedz, bo to jest coś, czego nigdy nie potrafiłem zrozumieć – jak można łączyć swastykę z szacunkiem chociażby dla warszawskich powstańców?
Ten sam problem miał prokurator Grzegorz Masłowski, który rozbijał tę grupę. W pewnym momencie, podczas przesłuchania, dostrzegł, że jeden z zatrzymanych neofaszystów ma tatuaże na ramionach. Poprosił, by podwinął rękawy. Na jednym miał symbol „Polski Walczącej”, na drugim swastykę. Na pytanie prokuratora: „Jak to godzisz?” nie potrafił odpowiedzieć. Zawiesił się.
Myślę, że to przejaw jakieś gigantycznej ignorancji. Braku wiedzy, edukacji, z drugiej strony fanatyzmu. Ale ten galimatias zupełnie im nie przeszkadza. Poszukują symboli, by wyrazić gniew i nienawiść, by uporać się z wrogiem. To powtórka z historii lub nawiązanie do niej. W wydanej właśnie książce „Miasta śmierci” Mirosław Tryczyk przypomina, że w okresie międzywojennym katolicka endecja chętnie powoływała się na hitlerowskie Niemcy, jako dobry przykład na rozprawienie się z Żydami.
W Białymstoku spotkałem się ze „Staszynem”, jednym z przywódców ekipy skinheadów. Co ciekawe, nie było żadnego problemu z umówieniem spotkania. Był zdziwiony, że dziennikarz się nim interesuje, uprzejmie zgodził się na rozmowę. Przyjechał w środku nocy na stację benzynową i przegadał ze mną 2 godziny. Dobrze zbudowany facet, po trzydziestce. Z akt wiem, że na plecach ma wytatuowane dwie wielkie swastyki. Ale na pytanie: „Dlaczego?” odpowiada, że to gówniarstwo, to przeszłość. Że teraz ma dziecko i jest bardziej empatyczny. A na końcu dodaje: „Faszyzm? Dajmy spokój! No był Holocaust, Hitlera poniosło troszeczkę, ale z drugiej strony, gdyby nie zrobił takiej czystki, to co by się teraz działo na świecie?”
Rozmowa trudna, bo nawet, gdy zbije się jego argumenty, to znajdzie inny powód do nienawiści. To ludzie głęboko sfrustrowani, także swoją sytuacją ekonomiczną.
Być może to państwo powinno wyciągnąć do nich rękę?
Państwo? Zacznijmy od rodziców!
Taka scena: policja wzywa matkę dzieciaka, który został aresztowany za malowanie swastyk na ulicach Białegostoku. Ale taką samą, metr na metr, ma również w swoim pokoju. Policjanci pytają matkę, dlaczego nie zareagowała? A ona: "A co to"? Myślała, że to jakiś symbol zegara, tak jej syn powiedział.
Inny chłopak: wielki napis „White Power” w pokoju. Wzywają ojca. Widział napis, ale nie wie, co oznacza, bo nie zna angielskiego. Syna ostatni raz widział dwa dni wcześniej, nie wie gdzie jest teraz.
Rodzice mają synów gdzieś, a synowie rodziców jeszcze głębiej. Zanim zaczniemy domagać się od państwa, by zaczęło nas edukować, to sami wytłumaczmy naszym dzieciom pewne oczywiste sprawy. Chociażby to, że naziści byli mordercami.
Nie uczy ich tego szkoła?
Ok, idźmy do szkoły. Lekcja religii w Białymstoku. 14-15-latkowie dostają od katechety film o zbawiennym leczeniu homoseksualistów i informację, że Unia Europejska czyha na Polaków i przyjdzie podrzynać katolikom gardła, że jest pełna Żydów i masonów. A następnie prosi dzieci, by narysowały to, czego się nauczyły. I wyjeżdża 50 prac: katolicy wiszący na drzewach, oprawcy z Unii Europejskiej podrzynają gardła, czołgi żydowsko-masońsko-rosyjskie najeżdżają na katolicką Polskę.
Katecheta mówi, że nie wie, co złego zrobił. Przeżył to, bo wezwano go na dywanik. Dyrektorka nie wie, co czują dzieciaki po takiej lekcji, bo z nimi nie rozmawiała. A w szkole wisi wielki baner: „Witamy naszego pasterza!”, bo na wizytację właśnie przybył arcybiskup, a organizował ją katecheta od rysunków.
A jednocześnie Młodzież Wszechpolska chwali się, że wchodzi do szkół, a organizacje wolnościowe i równościowe są z nich wypierane...
Przedstawiciel Młodzieży Wszechpolskiej, z którym rozmawiałem, chwalił się, że ma bardzo silne wsparcie instytucjonalne ze strony urzędników, katechetów, nauczycieli...
Dlaczego to nie jest skandal?
Chyba dlatego, że już przywykliśmy, przestaliśmy zwracać uwagę. A ludzie pełni nienawiści wyzbyli się wstydu i zaczęli mówić to głośno. Kilka lat temu nie do pomyślenia było, by na Facebooku – na moim, czy twoim profilu – pojawiła się urocza matka z dzieckiem na rękach pisząca pod nazwiskiem: „wypierdalać z uchodźcami”. Zniknął wstyd. Ludzie z otwartą przyłbica mówią, że nienawidzą. Kiedyś to były szepty, dzisiaj to ryk. Kominiarki już nie są im potrzebne.
Czytając twoją książkę, miałem wrażenie, że nie piszesz tylko o „Białymstoku”, ale o wielu polskich miastach. Sam jestem z Gdańska, przez który przeszedł marsz prowadzony przez kiboli Lechii z transparentem skierowanym do uchodźców: „Witajcie w piekle”.
Być może jest uniwersalna. Gdy latem 2014 roku wydawnictwo Czarne zwróciło się do mnie z propozycją pisania o Białymstoku, nie byłem specjalnie przekonany. Brakowało zewnętrznych bodźców, które by mnie do tego motywowały. Było spokojnie, fajnie, gdzie tu nacjonalizm? U władzy była partia, która nie szafowała hasłami wzywającymi do przemocy, w Europie spokój. Aktualnym tematem był konflikt na Wschodzie.
I nagle, w trakcie pisania „Białegostoku”, coś się zmienia. Nie tylko na Podlasiu i w Białymstoku, nawet nie w Polsce, ale w całej Europie. Ludzie zaczynają dyszeć nienawiścią. Być może Podlasie jest tylko kroplą, pokazująca w zbliżeniu, jak wygląda ten ocean nienawiści, bo to region niezwykle dotknięty przez historię.
Jak Białystok wyglądał przed wojną?
Miasto należało do zaboru rosyjskiego. Cały region był w strefie wpływów caratu. Żydzi pojawili się tam większą grupą prawie 300 lat temu, na zaproszenie Klemensa Branickiego, arystokraty, który wybudował prywatne miasto otaczające jego pałac. Białystok zaczął się szybko rozwijać, gdy zbudowano linię kolejową Petersburg-Warszawa. Ale wciąż kształtowały je przede wszystkim środowiska niemieckie i żydowskie.
Podlasie było wtedy regionem naprawdę wielokulturowym. Zamieszkanym przez wielu prawosławnych pochodzenia białoruskiego, Polaków, Tatarów, Żydów. Nie był to region wolny od konfliktów, ale jakoś żyli we względnej komitywie.
Wojna to zmiotła i wystawiła na próbę nie tylko człowieczeństwo Niemców, ale i wszystkich, którzy znaleźli się w strefie frontu. Do pogromów żydowskich z udziałem Polaków doszło w Jedwabnem, Wąsoszu, Radziłowie i innych miastach na Podlasiu.
Podczas wojny nie trzeba być bohaterem, ale nie da się wytłumaczyć morderstw. Można nie pomóc Żydowi, można go nie nakarmić, bojąc się śmierci swojej i rodziny. Ale nie można wytłumaczyć zbiorowego ludobójstwa. Trzeba skończyć z tym gadaniem, że Niemcy Polakom przystawiali karabiny do głowy, by mordowali Żydów. To element kołysanki, o której mówiła ostatnio Olga Tokarczuk . Polacy, jak wynika z wielu źródeł, często mordowali Żydów w sposób nieprzymuszony i systematyczny.
Po wojnie ludzie zaczynają pisać historię na nowo. Pojawia się wolna Polska, w której Podlasie jest polskie. Na stronach internetowych Urzędu Miasta w Białymstoku znalazłem wzmiankę, że w czasie wojny zniknęła „większość zabudowy”. Nie było słowa, że zniknęła też cała populacja żydowskich mieszkańców, ponad połowa miasta. Dewastujący w pisaniu tej historii był oczywiście okres komunizmu – zacierający pamięć o Żydach, karmiący się antysemityzmem, jak choćby w 1968 roku. Ale po 1989 roku, w wolnej Polsce, jak się okazuje, także nie widać, by tę pamięć chętnie pielęgnowano.
Jak mówiła Olga Tokarczuk: my, Polacy, wymyśliliśmy sobie pewną legendę o nas samych. Według niej jesteśmy bohaterami lub ofiarami, gnębionymi przez Ruskich i Niemców. Ale wojna nas sprawdziła i nie zawsze wypadaliśmy pozytywnie.
Wielu twoich rozmówców używa następującego argumentu: nawet jeżeli Polacy czynili źle, to była to odpowiedź na masową współpracę Żydów z NKWD.
To jest alibi. Dam ci przykład z Jedwabnego, o którym też mówiono przecież, że był to odwet za donosy do NKWD. W okolicach Jedwabnego operował partyzant Burski wraz ze swoimi ludźmi. NKWD namierzyło go jednak i wymordowało niemal cały oddział. A po torturach na tych, którzy przeżyli, odkryto długaśną listę okolicznych mieszkańców współpracujących z partyzantami. Niefrasobliwość partyzantów spowodowała, że bardzo wielu ludzi trafiło na Syberię. Opisuje to wspomniany Mirosław Tryczyk, w „Miastach śmierci”, który powołuje się na bogatą dokumentację. Ale ponieważ w tej okolicy z NKWD współpracowali Żydzi – tak samo, jak Polacy współpracowali z hitlerowcami – zostają oni obarczeni winą za wszystkie wywózki.
I tak powstawał mit, który powiela się do dziś. Mit bardzo odległy od prawdy. Równie dobrze Żydzi mogliby powiedzieć, że Polacy współpracowali z hitlerowcami. Przecież w niektórych wioskach Polacy budowali bramy powitalne dla wojsk niemieckich, gdy witali ich jako wyzwolicieli spod okupacji rosyjskiej. Nie dziwmy się więc, że Żydzi z wdzięcznością witali Rosjan – przecież Niemcy ich mordowali.
Od kilku lat dominuje w Polsce skrajnie jednostronna, heroiczna narracja na temat tak zwanych Żołnierzy Wyklętych. Nie tylko wrzucamy do jednego worka bardzo różne środowiska działające po wojnie, ale i wszystkie je idealizujemy. Tymczasem ty pokazujesz, że takie generalizowanie bywa krzywdzące...
Widać to wyraźnie w Białymstoku. Nie spotkałem osoby wyznania prawosławnego, która wywodziłaby się z Podlasia, a której rodzina nie doświadczyłaby jakiejś formy przemocy ze strony Żołnierzy Wyklętych. Każdy mówił, że albo w jego rodzinie, albo w rodzinie jego sąsiadów ktoś zginął lub został poszkodowany.
Jedną z moich bohaterek jest Ania. Jako nastolatka, w latach 90. odkrywa, że jej prawosławna babcia straciła brata z rąk Żołnierzy Wyklętych. Dziewczyna to mocno przeżywa, bo razem z tym odkrywa swoją tożsamość: białoruską, prawosławną. Długi czas boi się o tym mówić, bo w jej pracy przełożonym jest członek stowarzyszenia działającego na rzecz Żołnierzy Wyklętych. Ania nadal obawia się ujawnić swoje nazwisko.
Romuald Rajs, pseudonim „Bury”, działający na Podlasiu żołnierz oddziałów partyzanckich dla prawosławnych jest demonem. To człowiek, który spacyfikował kilka wsi. Podpalał, mordował, ginęły także dzieci. Narodowcy mówią: trudno, była wojna, walczył o wolną Polskę. Żadna wojna nie usprawiedliwia takich mordów, gwałcenia kobiet. Sam IPN ustalił, że to, co robił „Bury” nosiło znamiona ludobójstwa.
Żołnierze wyklęci to martyrologiczna pułapka, w którą wpadają te biedne dzieciaki tęskniące za wielką, wspaniałą Polską i wierzące, że będą jak „Bury”. Zbudowali swoją tożsamość na legendzie o niezłomnym wojaku z lasu, więc każda krytyka to atak na ich tożsamość. Na wyrok IPN-u odpowiadają absurdalnym wyrokiem sądu wojskowego z lat 90., w którym „Burego” zrehabilitowano. Kuriozalnego, mówiącego, że owszem mordował, ale działał w stanie wyższej konieczności, bo bronił narodu polskiego. Obalił to IPN.
W Białymstoku, którego władze twierdzą, że są wielokulturowe i tolerancyjne, ignoruje się uczucia mniejszości prawosławnej i nazywa nowo zbudowane rondo imieniem „Żołnierzy Wyklętych”. Dlaczego wzbudzają te demony, choć jeszcze ich nie przepracowali w publicznej dyskusji?
Jak to więc jest, że Białystok – tak skonfliktowany, rozdarty - to jednocześnie najlepsze do życia miasto w Polsce, według rankingu brytyjskiego „Guardiana”?
Są dwie perspektywy. Turystyczna i społeczna. Turystyczna wygląda świetnie. Jest zielono, są żubry, puszcza, świeży twaróg rano na kwaterze, czyste powietrze, kolorowe cerkwie, nowe drogi bez korków.
A społeczna?
Jeżeli po kilku dniach urlopu na Podlasiu zaprzyjaźnisz się ze swoim gospodarzem i zapytasz go o historię, to przestanie być miło. Na „obcych” i „innych” używa się tam określenia „nawołocz”. Źle, gdy „nawołocz” zadaje pytania, interesuje się. Możesz spytać właściciela domu, kto w nim wcześniej mieszkał i choć to rodzina chłopska, a w futrynie widać ślad po mezuzie, to usłyszysz w odpowiedzi, że od 300 lat mieszkali tu Polacy. I przestaje być miło.
Nie boisz się, że twoja książka zostanie odebrana jako nieuzasadniony atak? Właśnie kogoś obcego, z zewnątrz. Do tego związanego z „Gazetą Wyborczą”.
Pojechałem tam jako reporter, moją pasją jest rozmawianie z ludźmi i tworzenie z tego opowieści. Nie wiem czy obiektywnej, bo każdy z nas zbudowany jest z przeżyć, światopoglądów, wrażliwości - to filtry. Ale na pewno uczciwej i szczerej.
Spotykałeś się z niechęcią, groźbami?
Czasami z niechęcią. Pojechałem do ludzi i zadawałem im pytania o ich życie. Niektórzy z nich nie chcieli rozmawiać, bo byłem „nawołocz”, ale większość była chętna. Nikt mi nie groził, nie prześladował. Skinheadów sam szukałem – nie oni mnie.
Patronem twojej książki jest Ludwik Zamenhof, urodzony w Białymstoku Żyd, twórca uniwersalnego języka esperanto.
Miał piękną ideę. Chciał stworzyć wspólny język, którym mogliby się porozumiewać ludzie na całym świecie. Dzięki niemu mieli żyć w szacunku i przyjaźni, bez szowinizmu, nienawiści i radykalizmów. Wszyscy wiemy, że w skali globalnej Zamenhof poniósł raczej klęskę, esperanto i jego idea humanitaryzmu nie przebiły się. Chciałem sprawdzić, czy udało mu się to chociaż na Podlasiu, z którego pochodził.
I udało się?
(uśmiech)