Paul Bowles był jednym z tych ludzi, którzy bardzo wcześnie doznają wrażenia, że miejsce, w którym się urodzili i wyrośli, nie jest im przeznaczone. Część z nich latami krąży po świecie, nigdy nie znajdując ostoi, którą by mogli nazwać własnym domem, inni prędzej czy później zarzucają gdzieś kotwicę na długo lub na stałe, często w środowisku, w którym wszystko – klimat, przyroda, kultura, sami ludzie i ich mentalność - jest biegunowo odmienne od tego, z którego wyruszyli. Bowles należał do tych ostatnich; jako trzydziestoparolatek zamieszkał w marokańskim Tangerze i tam, dożywszy prawie dziewięćdziesiątki, spoczął na wieki.
Tam napisał kilka powieści, parę książek podróżniczych i autobiograficznych, kilkanaście zbiorów opowiadań i wierszy, przetłumaczył drugie tyle utworów autorów arabskich i europejskich. Nie dziwi więc, że dominującym w jego twórczości motywem jest zderzenie kultur – najczęściej rozpoczynające się od próby poznania i zrozumienia ludzi Maghrebu przez człowieka Zachodu.
Nie inaczej jest i w Domu pająka, trzeciej w kolejności (po Pod osłoną nieba i No więc dobrze) jego powieści.
John Stenham, podobnie jak sam Bowles, jest amerykańskim pisarzem, który znalazł swoje miejsce w Maroku. Od lat mieszka w Fezie, pięknym i tajemniczym starym mieście, gdzie na co dzień obcuje z egzotyką (na noc wraca do hotelu, chyba nie tyle z lęku przed całkowitym wtopieniem się w miejscową społeczność, ile z wygody; dla samotnej osoby, która nie chce sobie zaprzątać głowy obowiązkami domowymi i nie przywiązuje się do przedmiotów, to chyba najlepsze wyjście, jeśli tylko ją na to stać – a w czasach, o których mowa, ta kwestia najwyraźniej nie jest problemem ani dla Amerykanina, ani dla Europejczyka z wyższej klasy średniej). John mówi po arabsku, zna też miejscowy dialekt; sądzi, że „Marokańczycy są tacy sami jak inni ludzie, różnice dotyczą w głównej mierze rytuałów i gestów”, że zna ich lepiej niż ktokolwiek inny, a jednak wciąż coś go w ich postępowaniu zaskakuje. Na przykład fakt, że ni stąd, ni zowąd po wizycie u zaprzyjaźnionej arabskiej rodziny zjawia się obcy człowiek, który ma go odprowadzić do
hotelu, nie dość tego, po drodze kluczy bocznymi uliczkami i żąda zachowania ciszy. A w ciągu najbliższych dni sprawy zaczną się toczyć o wiele szybciej, niż do tego przywykł…
Ale najpierw na scenie pojawi się Lee, a ściślej mówiąc, Polly Veyron, jego dwudziestoparoletnia rodaczka, która mimo młodego wieku już zdążyła przeprowadzić się do Paryża, zmienić stan cywilny i porzucić męża, by „tłuc się samotnie po świecie”. John wyczuje w niej osobę podzielającą jego zauroczenie miastem i zapragnie jej przybliżyć to, co i jemu bliskie. Tylko że z każdą chwilą będzie miał na to coraz mniej czasu…
Te same zdarzenia, których przeczucie kazało Lee trafić do Maroka „akurat teraz” – bo „nic tu nie zostanie, jeśli tak dalej pójdzie” – budzą niepokój kilkunastoletniego chłopca, mieszkającego z rodziną w dzielnicy, gdzie raczej nie zachodzą biali. Niepiśmienny Amar nie ma wiedzy, która by mu pozwoliła przewidywać i logicznie wnioskować, całe jego pojęcie o świecie składa się z urywków stwierdzeń zasłyszanych z ust dorosłych. Nienawidzi Francuzów, bo wszyscy wokół nienawidzą Francuzów, białą turystkę w letnim stroju uważa za „prostytutkę najpodlejszego sortu”, bo religijne autorytety utrzymują, że przyzwoita kobieta winna być od stóp do głów spowita nieprzejrzystymi tkaninami, ale te nieprzejednane uprzedzenia nie przeszkadzają mu pożądać „maszyn i innych nazarejskich głupot” ani wątpić w metody, jakimi rewolucyjna partia Al-Istiklal chce wywalczyć niepodległość. Bo, jak nakazuje mu myśleć jego prosty rozum, jeśli przedłoży się politykę nad wszystko inne, nie wyjdzie z tego nic dobrego…
Drogi tej trójki muszą się w pewnym momencie spotkać i na pewien czas spleść. Lecz czy to wspólne doświadczenie coś wniesie do sposobu, w jaki każde z nich postrzega otaczający świat?
Kto by chciał szukać w powieści Bowlesa wartkiej akcji z sensacyjnymi zwrotami, może doznać rozczarowania: tu nawet rzeczy z założenia dramatyczne dzieją się niespiesznie, jakby czas ugrzązł we mgle uprzedzeń i myślowych niuansów. To gęsta, esencjonalna proza, której autor na pierwszym miejscu stawia analizę mentalności i motywacji bohaterów, na drugim przekonujące nakreślenie tła. Cenny to walor, zwłaszcza w aspekcie czegoś, czego nawet Bowles, tak dobrze poznawszy świat arabski, nie był w stanie do końca przewidzieć, tylko zasygnalizował słowami najmłodszego i najbardziej prostolinijnego spośród swych bohaterów: że wygnanie z Maroka Francuzów, a choćby nawet i wszystkich „niewiernych”, nie przywróci już jego mieszkańcom spokoju, bo „w sercach muzułmanów będzie coraz więcej i więcej trucizny, i więcej, i więcej. (…) Aż w końcu wybuchną, z samej nienawiści. Podłożą pod wszystko ogień i pozabijają się nawzajem”. Rodacy Amara zdają się stanowić żywy dowód na to, że polityka winna się trzymać z dala od religii
i odwrotnie, bo kiedy jedna zmiesza się z drugą, powstanie iście śmiercionośna mikstura, ta sama, której działanie nakierowało pełne ludzi samoloty na wieże World Trade Center. Rzecz jasna, Dom pająka to za mało, by móc zrozumieć całokształt spraw związanych z działalnością dżihadystów, lecz wiele daje samo wprowadzenie czytelników w tok myślenia „ludzi stamtąd”. A przy tym dostarcza niekłamanej przyjemności obcowania z pięknym, wyrazistym i stonowanym jednocześnie, językiem pisarza.