Co było, a nie jest
Autorem już dziś piszącym prawilne historyczne powieści przygodowe, a tylko przez wydawniczą inercję lub więzy środowiskowe występującym wciąż pod sztandarem fantastyki, jest Jacek Komuda.
W powolnym procesie normalnienia polskiej kultury regeneruje się także rynek książki, zapełniając stopniowo kolejne nisze, dotąd puste. Odrodził się polski kryminał, odrodziły romanse. Następnie, jak mi się zdaje, nadchodzi pora na powieści historyczne.
Widać rosnące zainteresowanie nimi czytelników i jeszcze dosyć nieporadne poszukiwania wydawców - obok przekładów dostajemy rodzime „historyczne kryminały”, „historyczną fantastykę”, „fabularyzowane dokumenty historyczne”; importuje się autorów z innych gatunków. To trend znacznie szerszy: ostatnie lata przyniosły przecież także wzrost wagi „polityki historycznej” i zaangażowania państwa w popularyzację wiedzy o przeszłości. Pierwsze skrzypce grają tu telewizja i kino, niemniej książka to wciąż istotne medium.
Wszystkie te wysiłki sprawiają wrażenie dziwnie przesadzonych: jakbyśmy starając się nakręcić film o historii Polski, w wielkiej męce wynajdywali od zera gatunek historycznego filmu fabularnego. Podobnie jest z literaturą.
Po II wojnie światowej powieści historyczne zostały bowiem w Polsce w dużym stopniu wypchnięte z literatury popularnej. Po pierwsze, z powodu problemów z cenzurą - gwarantowanych, skoro autor chciał pisać o historii Polski bliższej niż mglista prasłowiańszczyzna, a rozgrywanej na konkretnych postaciach i intrygach. Po drugie, wszystkich nas przykryła mentalna „czapa” właśnie II wojny światowej.
Nie uważam bowiem za powieść historyczną taką pisaną z pamięci autora: jeśli należał on do opisywanego przez siebie świata, to w sposób zasadniczy różni się jego metoda kreacji (ba, w pewnym sensie w ogóle nie jest to kreacja) od metody autora klasycznej powieści historycznej. Jeden rekonstruuje to, co było, projektuje na zewnątrz to, co istnieje nadal w jego głowie; drugi - tworzy rzeczywistość z gruntu fikcyjną, obcą. To inne konwencje i inne gry wyobraźni się w nich uprawia.
Mieliśmy więc powieści i filmy o II wojnie światowej, ale tworzone z osobistej/zbiorowej autopsji. Dopiero gdy pokolenie wychowane po 1989 roku zabiera się za opisanie kampanii wrześniowej - jest to regularna FIKCJA HISTORYCZNA. Teraz więc łatwiej nam przekroczyć definicyjny próg powieści historycznej. Otwarto drzwi, proszę zajmować miejsca - kto zostanie Sapkowskim, Grocholą, Krajewskim tego nurtu?
Wielką szansę miał Waldemar Łysiak - zwyciężył w nim jednak temperament politycznego publicysty. Może po koronę sięgnie Eustachy Rylski czy Andrzej Bart, może Stanisław Srokowski... Czas Józefów Henów już chyba minął. Z kolei Stefan Chwin wyrobił sobie opinię raczej „fascynata epoki”; zresztą odszedł od tamtych settingów.
Ale zapędzam się w złym kierunku. Trzeba bowiem odróżnić prozę polityczną, psychologiczną itp. osadzoną w historycznych scenografiach (bo także np. Władysława Terleckiego) - od silnie fabularnej powieści historycznej w duchu sienkiewiczowskim.
W Polsce taka „historyczna powieść przygodowa” ma specyficzne konotacje - zawsze z tyłu głowy będziemy mieć właśnie Trylogię i Krzyżaków. Patrzymy więc na takie książki jako na coś więcej niż odpowiedniki zachodnich historycznych przygodówek. Oczekujemy tekstu lepszego literacko, ze stylizacjami pod epokę, wyniesionego dodatkowymi znaczeniami i powinnościami patriotycznymi.
Istnieje jeszcze trzeci atraktor „powieści historycznej”. Powinienem użyć terminu „postmodernistyczna”, ale w Polsce znaczy on co innego. Rzecz w tym, że u nas powieści à la Imię róży Eco czy Mason i Dixon Pynchona po prostu się nie pisze. Czy mogłaby powstać pynchonowska w duchu powieść np. o powstaniu warszawskim? (Teoretycznie nadaje się ono idealnie do takiej gry literackiej). „Historyczny” i „ironiczny” zdają się nam przymiotnikami wzajem się wykluczającymi. Zapewne właśnie z powodu tak mocnej u nas „historii z pamięci” - własne życie trudno rozbić na pryzmacie po-mo. Ale można też winić „upaństwowienie historii”, im bliższej, tym silniejsze. Ze świętości oraz spraw życia i śmierci żartować nie wypada. Postmodernizm historyczny to produkt luksusowy społeczeństw co najmniej o jedno pokolenie oddalonych od ostatniego paroksyzmu dziejów.
Niejako „z boku” zaszedł problem Sapkowski ze swoją Trylogią Husycką. W praktyce istnieje tu inne źródło eklektyzmu. Przez długi czas to fantastyka sztucznie zapełniała w Polsce niemal całość spektrum literatury popularnej (z doskoku mieliśmy jeszcze kryminał milicyjny). Trafiali tu autorzy, którzy w innej sytuacji z fantastyką nie byliby w ogóle kojarzeni; i dziś pisarze migrują stąd do najrozmaitszych konwencji. Obserwujemy coś w rodzaju wtórnego Big Bangu. Tak Artur Baniewicz przeszedł do sensacji, Rafał Dębski do kryminału i przygody historycznej, Konrad Lewandowski do kryminału, Rafał Ziemkiewicz i Bartek Świderski do współczesnego realizmu, Marcin Wolski i Szczepan Twardoch do politycznego thrillera, ten ostatni teraz także do prozy przygodowo-podróżniczej; magię do historii dodaje i odejmuje Witold Jabłoński.
Autorem już dziś piszącym prawilne historyczne powieści przygodowe, a tylko przez wydawniczą inercję lub więzy środowiskowe występującym wciąż pod sztandarem fantastyki, jest Jacek Komuda. Elementy fantastyczne rzadko rządzą jego tekstami silniej niż Horpyna fabułą Ogniem i mieczem.
W najnowszych Galeonach wojny nie ma ich już wcale. To pół na pół morska batalistyka (wykorzystująca bitwę pod Oliwą w 1627 roku - w epoce żaglowców nie odnieśliśmy wielu tryumfów na wodzie, Oliwa to oczywisty wybór, który ustawia resztę akcji) oraz thriller o zagadce tajemniczych mordów załóg statków handlowych na Bałtyku (bliski w założeniach Psu Baskerville’ów). Mamy zatem salwy burtowe, abordaże, pojedynki, pościgi, sekretne znaki, legendy morskie, światła we mgle itp. A w tle - XVII-wieczny Gdańsk, pokazany nie tylko jako miasto o tożsamości zbudowanej na wpływach pochodzących z rozmaitych narodów i kultur - ale przede wszystkim jako swoista „kolebka kapitalizmu”, społeczno-ekonomiczny magnes przyciągający ludzi przedsiębiorczych, bezwzględnych, dający bogactwo, ale i niszczący słabych. Literatura światowa wykreowała na podobne miasta-mity m. in. Londyn i Hongkong, a historycznym prototypem „miasta giełdowego” jest Amsterdam; w kinematografii tę funkcję pełni obecnie Nowy Jork. Gdańsk świetnie
się nada na ich polski analog (Łódź się tu już dzisiaj nie broni).
Galeony mogą się okazać dla Komudy książką graniczną, znaczącą początek nowego etapu. Jeśli będzie miał odwagę wyjść spod parasola fantastyki, może stać się dla polskiej przygodowej powieści historycznej takim sztandarowym autorem-pionierem; dopisuję go do listy pretendentów. To jest odpowiedni moment, czuje się ssanie rynku, a i sam Komuda pokazuje, że mógłby sprostać wyzwaniu - jeśli w kolejnych książkach będzie się konsekwentnie rozwijał.
Co więcej, taka literatura może sobie poradzić także poza granicami kraju. I to bynajmniej nie POMIMO jej mocnego osadzenia w historii Polski, ale właśnie DZIĘKI NIEMU. Tak samo Mock łapie zachodniego czytelnika nie oryginalnością zagadek kryminalnych, ale specyficznym klimatem przedwojennego Wrocławia; czy Masłowska - zachowując proporcje - specyfiką polskiej (sub)kultury.
Warunki, jak mi się wydaje, są dwa. Pierwszy, poniekąd zewnętrzny, niezależny od Komudy, to okoliczności marketingowe: te książki muszą trafiać nie tylko do części wspólnej zbiorów czytelników fantastyki i czytelników „thrillerów historycznych”, lecz do całości tego drugiego zbioru. Jest on daleko mniej zorganizowany i trudniej doń przemówić spójną promocją, ale jest też w normalnym rynku książki znacznie liczniejszy.
Spełnienie warunku drugiego zależy wyłącznie od Komudy. Największą bowiem wadą jego tekstów, którą widać wyraźnie także w Galeonach, i to wadą właśnie wedle kryteriów „powieści przygodowej” - są bardzo płytko, schematycznie naszkicowani bohaterowie. Rozmywają się mi oni prawie natychmiast w archetypy „szlachcica”, „mieszczanina”, „kupca”, „łotra”, „Kaszuby”, w zachowaniu, myślach, słowach. Nie chodzi o jakąś wielką głębię psychologiczną - choć przecież by nie zaszkodziła. Wystarczy, by autor pozwolił czytelnikowi przywiązać się do protagonistów, przejąć się ich losem, rozpoznać jako krwiste, oryginalne osobowości - nawet (zwłaszcza) jeśli przesadzone, przerysowane. Potrafi to Sapkowski, potrafi Krajewski, potrafi i Grochola. Dla twórcy przygodowych powieści historycznych, który tak czy owak zawsze przyrównany będzie to Sienkiewicza, to umiejętność niezbędna, konieczny warunek, by zbudować trwałą więź z czytelnikiem.
Komuda wydaje mi się nadto naturalnie predestynowany do roli polskiego Perez-Reverte’a, jako że nie może być wątpliwości, że mamy tu do czynienia ze szczerą fascynacją autora, a nie kalkulacjami rynkowymi. To nie Komuda ścigał trendy - to trendy doścignęły Komudę. Zarażał czytelników swoją pasją dla historii Polski i sarmackiej kultury szlacheckiej, gdy od polskości w literaturze popularnej uciekano na wszelkie możliwe sposoby.
Także ów żywioł powieści przygodowej jest dla Komudy naturalny; to właśnie podejmowane przezeń próby „ufantastyczniania” utworów wydają się wysilone i zbędne.
Dostrzegam bowiem w jego książkach pokrewieństwo z klasycznymi powieściami przygodowymi Karola Maya czy Alfreda Szklarskiego. Wchodzimy w ów klimat, w sposób narracji już w pierwszych akapitach: “Wiosenny sztorm cichł, rozpadał się na pojedyncze porywy bezsilnego gniewu. Wiatr niosący grube krople dżdżu siekł twarze deszczem, zrywał kłęby piany ze szczytów fal piętrzących się niczym górskie zbocza, szamotał się wśród drzew na stromym brzegu. Ogromne bałwany rozbijały się z szumem i łoskotem na zdziczałym wybrzeżu Osetnika”. Te porównania, dobór epitetów, sama fraza - wszystko jak z tamtych lat. (Wzrok bandyty jest „drapieżny”, koło Fortuny pędzi „z prędkością galopującego konia”, wiatr niesie „na skrzydłach niczym morskie ptaki” etc.). Również zwyczaj ornamentowania tekstu krótszymi i dłuższymi (liczonymi niekiedy na strony) przypisami objaśniającymi egzotyczne terminy i historyczne fakty - bliski jest salgaryzmowi według definicji Eco.
Natomiast zdecydowanie odróżnia tu Komudę upodobanie do kwiecistych wulgaryzmów staropolskich, do portretowania życia nierządnic, łotrów, wyrzutków. Trudno zliczyć, ile razy postaci wyzywają się na kartach Galeonów od „sodomitów” itp. Jest to zgodne z trendem „zabrudzania” obrazu w książkach i filmach historycznych. (Jak się dowiadujemy z serialu Deadwood, najpopularniejszym słowem na Dzikim Zachodzie było „cocksucker”).
Cenna, bo budująca świat i atmosferę wydaje mi się dbałość o detale z epoki, ówczesne nazewnictwo itp. - to też znak rozpoznawczy autorów powieści historycznych z prawdziwego zdarzenia. Chwilami jednak, gdy Komuda dosiada swojego konika, ociera się o manieryzm charakterystyczny dla literatury hobbystycznej. Popularne i u nas powieści dla militarystów poznać można po szczegółowych opisach specjalistycznych broni, prędkości pocisków, technik strzeleckich itp., które dla miłośników przedmiotu stanowią atrakcję same w sobie. Analogiczną rolę u Komudy pełnią opisy walk szablą, pełne rozmaitych kombinacji cięć wlew, włęg, w kiść, krzyżowych i trybunalskich etc. Za pierwszym, drugim razem czytałem je z zaciekawieniem i guglałem sobie detale technik szermierczych; gdy jednak znowu i znowu jakieś trzecioplanowe figury przez całe akapity i strony wykonują ciągi podobnych ewolucji, niezmiernie trudno mi się tym ekscytować.
Komuda pozostaje chyba jednak mocno do takich wstawek przywiązany. Czy nie wkładam mu na głowę za dużego kapelusza? Być może. Miewam skłonności do uogólniania, projektowania trendów. Mowa wszakże o literaturze, cóż stracę, jeśli się mylę? Cała przyjemność w podobnych dywagacjach, a zawsze lepiej obstawiać na plus. To dobre ryzyko.