Bieda. Życie na krechę. Podejrzane typy. Brudne ulice. Szwendające się dzieci. Zaczepiające przechodniów skąpo odziane panie. Odpadające tynki. Walia, Francja, Polska... Ten świat ciągle istnieje. Nieeksponowany na codzień przez dynamiczne media i polityków zadowolonych ze swoich osiągnięć. Wepchnięty jak stare, niepotrzebne gazety w jakiś nieoświetlony, ciemny kąt. Cóż z tego, że ten kąt jest dość duży. To kwestia wprawy w dostrzeganiu tego co ważne. Jeśli się o czymś nie mówi to znaczy, że to nie istnieje. Świat pokazywany przez media musi być inny niż szara rzeczywistość. Ciekawy. Nie wystarcza pokazywać. Trzeba zrobić to przyciągając uwagę. I nie chodzi o uczucia, idzie o oglądalność, czytelnictwo, statystykę. Wybieranie tego, a nie innego kanału, tego, a nie innego pisma. Cyferki, które są same w sobie powodem do dumy. Bieda, upadek, nędza nie są ciekawe.
Emigrant Francisco Gauci ze wsi Sliema na Malcie. Mary, która pewnego dnia wyruszyła do miasta by rozpocząć nowe lepsze życie. Ich córki. Celesta, Marina, Rosario, Francesca, Luca, Dolores. Cardiff lat sześćdziesiątych. Przygnębiający obraz brudnych, zapuszczonych uliczek, doków, biedy, głupoty, braku perspektyw, widziany głównie oczami najmłodszej córki Frankiego i Mary, Dol. Taki niezbyt może oryginalny literacki zabieg, który silnie wzmacnia wymowę całości. Dojrzałe myśli, obserwacje i słowa włożone w usta dziecka. Obrazy surowe i pozornie beznamiętne. Jak oczy pozbawione łez przez ciągły płacz. Jak ból wykuty na twarzy dłutem twardego życia. Powieść to pasmo kolejnych scen z życia rodziny. Jej stopniowego rozpadu. Jakie są jego źródła? Trudno powiedzieć. Widać kontrast między oczekiwaniami, a możliwościami. Chęć znalezienia jakiejś łatwiejszej drogi, skrótu przez życie, który zapewniłby w miarę dostatni byt. Marzeniem jest dostatek. Synonim szczęśliwego życia. Reszta powinna się wtedy ułożyć sama.
Postawić można na wszystko, najlepiej jednak na to co się rusza. Konie i oczko, poker i psy. Koło ruletki. Postaw na czarne, postaw na czerwone. Największą miłością Frankiego jest Szansa! Nie żona i nie dzieci. W starciu z Szansą nie mają... szans. Nałóg ogłupia, zabiera nawet nieliczne pozamiatane pod czuprynę resztki rozumu. Frank przegrywa stopniowo wszystko co ma. Pieniądze, udziały w knajpie, mieszkanie, dziecko. Frank wierzy w Szczęście. W to, że w końcu się odegra. Im mniej ma tym bardziej wierzy. Tylko jak tą wiarą napełnić głodne brzuchy dzieci, zapłacić za czynsz, kupić ubranie?!
Takie życie zmierza nieuchronnie do rozpadu. Frank wybiera wolność od obowiązków, ucieka. Opuszcza żonę i dzieci. W drugiej części powieści zbierają się one na pogrzeb matki. Nieufne wobec siebie, zagubione, pełne kompleksów, z niezbyt udanym życiem. Jedyne co im rodzice dali w pełni to zestaw traumatycznych przeżyć. Przerażające jest jak ciężkie, pozbawione na co dzień ciepłych uczuć nieszczęśliwe dzieciństwo potrafi zdeterminować całe życie człowieka. Niełatwa w odbiorze, przytłaczająca, niespokojna powieść. Urywane rozmowy, półsłówka, urywki myśli. Szczegóły, zatrzymane w kadrze chwile. Drobiazgi ciężkiego, nędznego życia skrywające pod pozorami normalności smutek, żal, cierpienie. Obraz całości, który wyłania się powoli, składany akapit po akapicie. Tragiczne, smutne, przygnębiające.