Cień nerda w jaskini Platona
Komputery, internety, roboty, takie czy inne gadżety - to wszystko nie ma znaczenia, to przygodne wykwity materii. Liczy się jedynie formacja umysłu, która pozwala dotknąć Prawdy.
Są autorzy linearni i są autorzy eksponencjalni - co widać, gdy pociągniemy linię przez punkty odpowiadające wartości kolejnych ich utworów w siatce oczekiwań czytelniczych i własnego temperamentu autora. Autorów linearnych jest większość; eksponencjalni to wyjątki. Chcemy przeczytać „dobrego Grishama”, „dobrą Chmielewską”, „dobrego Sapkowskiego”, „dobrego Pilcha”, „dobrego Krajewskiego” - czyli takiego jak poprzednio: tak samo napisanego, traktującego o tym samym lub bardzo podobnym temacie, wywołującego te same emocje. Niezmiernie rzadcy są pisarze, których podstawową zasadę stanowi zmiana i poszukiwanie. Pytanie nie brzmi wówczas: czy książka jest równie dobra co poprzednio, bo do poprzedniej podobna? - ale: czy lepsza, bo różna?
Metaforę matematyczną uważam za całkowicie uprawnioną, jako że mowa będzie o nowej powieści Neala Stephensona. Stephenson od Diamentowego wieku wyraźnie określił się jako pisarz należący do drugiej z powyższych kategorii, z każdą książką zmieniający konwencje, stawiający sobie inne cele i w ten sposób podnoszący poprzeczkę. Najnowsza Anathem przychodzi po monumentalnym Cyklu Barokowym i większość czytelników zada od razu pytanie: czy przeskoczyła Cykl?
Tymczasem Anathem jest właściwie powrotem do korzeni, do klasycznej science fiction koncepcyjnej, bawiącej się konstrukcją obcych światów, statków kosmicznych, dyskutowaniem hipotez kosmologicznych itp. atrakcjami. Właściwie coś podobnego miałem na myśli, kiedy postulowałem „wymyślenie science fiction od nowa”: fantastyki nie wzorowanej na innej fantastyce, ale zbudowanej od zera na stanie współczesnej nauki i literatury oraz realiach świata.
Książka ma w amerykańskim wydaniu hardcoverowym ponad 900 stron, ale to kwestia czcionki i składu: długość i gęstość tekstu okazuje się tu mniejsza niż w Cryptonomiconie czy poszczególnych częściach Cyklu. Mniej jest opisów, więcej dialogów. Pierwszoosobowy narrator to nastolatek o mentalności i zachowaniach chwilami (zwłaszcza w kontaktach z płcią piękną) przypominających te właściwe protagonistom literatury młodzieżowej. Stephenson postanowił wziąć głębszy oddech i świadomie pisał Anathem na większym luzie.
Jednakowoż w przypadku Stephensona oznacza to dla struktury powieści coś odwrotnego niż w przypadku innych pisarzy: nie spuszczenie ze smyczy fabuły, ale spuszczenie ze smyczy idei. Anathem w dużej części stanowi wykład alternatywnej historii filozofii. Ważna dystynkcja: nie historii alternatywnej filozofii, ale alternatywnej historii filozofii. Rzecz dzieje się na Arbre, bliźniaczej Ziemi, i inne są daty, nazwiska, terminy - lecz idee te same.
Właśnie owa tożsamość na poziomie idei stanowi najsilniejsze założenie powieści i otwarte wyznanie wiary autora w hardkorowy platonizm. Neal Stephenson buduje tę wielką analogię, aby dopełnić współtworzoną przez siebie od Zamieci mitologię nerdów i geeków tezą dotąd jedynie sygnalizowaną (np. w argumentach bohatera Cryptonomiconu” w sporze z humanistą-relatywistą): że mianowicie dzieci slashdota i Wired są współczesnymi strażnikami Prawdy i Rozumu, bezpośrednimi dziedzicami Pitagorasa, Sokratesa i Platona, jak najbardziej dosłownie doświadczającymi w anamnezyjnych przebłyskach kontaktu z rzeczywistością wiecznotrwałych powszechników, światem czystych idei platońskich.
To nawet więcej niż subkultorowa mitologia - to próba sformułowania „świeckiej religii” dla nerdów. Nie można jej rozważać i osądzać w oderwaniu od klimatu intelektualnego dominującego obecnie w Stanach Zjednoczonych: owego poczucia zagrożenia nauki i całej kultury racjonalnego sceptycyzmu przez fundamentalistów chrześcijańskich narzucających dogmaty wiary w miejsce naukowej metodologii.
Spór arbre'owych platoników (hylaenistów), szerzej: realistów pojęciowych (semantyków), z nominalistami (syntaktykami - procianami) wykreśla główną linię frontu na planie idei. Fraa Erasmas, młody bohater Anathem, jest jednym z avout (mnichów „zakonu rozumu”) wychowanych w tradycji hylaenistycznej. Jego starcie z prominentnym procianem to symboliczny retelling pojedynków przyrodników eleackich i platoników ze starożytnymi sofistami. Punktem odniesienia nie jest tu bowiem przyszłość, lecz najdawniejsza przeszłość, arche nauki. Czyli poniekąd także arche science fiction. Avout odcinają się w swoich konwentach od świata profanów (spędzających życie na oglądaniu telewizji i szprycowaniu się ogłupiającą chemią). Zamykają się w kamiennych murach na okresy roku, 10, 100 i 1000 lat. Żyją „poza czasem”, śpią w nagich celach, piszą na liściach-papirusach i przekazują wiedzę w sokratejskich dialogach. Bodaj 1/3 książki to te dialogi.
Staram się nie zdradzać zbyt wiele z settingu i tajemnic odkrywanych stopniowo wraz z rozwojem akcji, ale chyba już widać, że kreacja Stephensona idzie całkowicie wbrew współczesnym trendom w SF: żadnej Technologicznej Osobliwości, żadnego wykładniczego przyśpieszenia postępu i ekspansji cywilizacji cyfrowej przez kosmos. Tabela chronologiczna na początku pokazuje cywilizację „zamrożoną” w stanie odpowiadającym naszemu XX wiekowi na blisko 4000 lat. Na postęp zostaje nałożona kwarantanna niczym w obliczu epidemii śmiertelnej zarazy. Zakony matyczne („mathic concents”) to właśnie ośrodki kwarantanny.
Stephenson podaje cztery uzasadnienia dla powyższego rozwiązania. Pierwsze, wyrażane m. in. w wywiadach, opiera się na osobistych upodobaniach Stephensona: około 10 lat temu zakręcił on ostro w retro, przestał wchodzić w najnowszy kulturotech, zaczął ćwiczyć szermierkę starodawną bronią, pisać zamiast na komputerze - piórem na papierze itd.
Drugie uzasadnienie, podane ustami mieszkańców Arbre, sprowadza się do konstatacji, iż cywilizacja sama sobie nakłada hamulce w momencie, gdy ludzie przestają rozumieć zasady, na jakich działają używane przez nich na co dzień produkty tej cywilizacji. Stephenson posługuje się przykładem kuchenki polowej, której bohaterowie nie potrafiliby własnoręcznie naprawić, gdyby była bardziej skomplikowana. Uważam tę diagnozę za błędną. Peleton cywilizacji coraz bardziej się rozciąga: zawsze jest ktoś na przedzie, kto rozumie daną technologię, a 90% reszty po prostu korzysta z wygód; powstają natomiast całe dziedziny gospodarki mające za zadanie „łatanie” dziur w tym peletonie.
Uzasadnienie trzecie odwołuje się do strachu przed konsekwencjami rozwoju technologii militarnych. Wydaje mi się jednak, że nasza historia wystarczająco dobitnie pokazuje, iż żadne podobne pakty przeciwko proliferacji niebezpiecznej wiedzy na dłuższą metę nie zdają egzaminu.
Czwarte uzasadnienie wymaga przyjęcia za prawdziwą metafizyki Anathem: postęp na Arbre i na Ziemi zatrzymał się, ponieważ zatrzymał się postęp w tym świecie „wyższym”, z którego idee emanują do nas. To rzeczywiście tłumaczyłoby równoczesne zaciągnięcie hamulca przez wszystkich graczy. Rzecz już bowiem nie w ekonomii czy technologii. Niczego nowego nie sposób wymyślić, bo nic nowego nie przychodzi nikomu do głowy - rezerwuar, z którego idee spływały do naszych mózgów, jest pusty.
Ryzykując spoilery, muszę wyjawić, że Stephenson wykorzystuje jednak platonizm nie tylko jako podkład teoretyczny, ale obiektywizuje tę metafizykę do poziomu inżynieryjnego. Na niebie nad Arbre pojawia się statek kosmiczny. Czy to Obcy z innej planety? Nie; ludzie z innych wszechświatów - leżących niżej na „drzewie idei”. Istnieje skomplikowana sieć zależności między tymi uniwersami. Stephenson załącza w jednym z appendiksów graficzne reprezentacje rozmaitych porządków emanacji. Arbre znajduje się w owej plotyńskiej hierarchii wyżej od Ziemi, tj. bliżej świata idei. Stąd wszystkie podziały, spory ideologiczne, zjawiska społeczne i kulturowe zdają się na Arbre ostrzejsze, jaśniejsze, bardziej zerojedynkowe. Rzeczy bliższe są swym formom idealnym.
Nie patrzymy już na cień nerda na ścianie jaskini - dostrzegamy kątem oka jego postać prawdziwą. Komputery, internety, roboty, takie czy inne gadżety - to wszystko nie ma znaczenia, to przygodne wykwity materii. Liczy się jedynie formacja umysłu, która pozwala dotknąć Prawdy. Stąd mnisi ascetyzm i średniowieczna estetyka.
Stephenson buduje w Anathem swe konstrukcje myślowe na fundamentach kosmologii wieloświatowej Hugh Everetta III, na kognitywistyce kwantowej (przypominała mi się Kwarantanna Egana), na Zasadzie Antropicznej, posługuje się modelunkiem przestrzeni konfiguracyjnej wszechświata, sięga też do Kanta, do fenomenologii, nawet do Ralpha Waldo Emersona. Wszystko to trzyma się kupy, tzn. nie popada w sprzeczności.
Ale nie wszystko zostaje dopięte. Np. jak się ma struktura drzewa wszechświatów emanacyjnych do podróży przez domeny przyczynowo-skutkowe przestrzeni konfiguracyjnej? Jak wytłumaczyć tak silną konwergencję wszechświatów zanim pojawiła się w nich świadomość umożliwiająca dodatnie sprzężenie zwrotne?
Dalej: unieważnienie Zasady Antropicznej emanacją informacji z wyższych światów idei tak naprawdę dopiero otwiera całą klasę zagadnień z teologii katafatycznej. Dlaczego mianowicie idee są raczej takie niż inne? Stephenson zatrzymuje się dosłownie w ostatnim możliwym momencie przed otwartym wskazaniem na paradeigmata w umyśle Boga. Amerykańscy nerdowie muszą zachować przynajmniej pozory ateizmu. Toteż dociekający tych kwestii Erasmas nie usłyszy w finale jasnej odpowiedzi - jedynie wskazanie na konieczność podróży transkosmicznej ku wciąż wyższym światom idei. Mając do wyboru regressio ad infinitum lub Boga, Neal Stephenson nie wybiera, nie może wybrać Boga.
Ale pewnie to moje prywatne zboczenie. Tymczasem stawia się Anathem trzy zarzuty. Po pierwsze, że za bardzo się w niej autor skupia na grach idei (słów, teorii) w proporcji do akcji czysto fabularnej. To jednak kwestia gustu: jednego rajcuje trup, gonitwa i strzelanina, drugiego - oryginalne teorie, olśniewające wizje, paradoksy logiczne. Ja wywody Stephensona śledziłem z przyjemnością, bawiły mnie te pastisze filozoficzne i platońskie interpretacje naukowych hipotez. Rzadko możemy podziwiać w literaturze podobne rajdy intelektualne; przychodzi mi do głowy Lem, Eco i Pynchon. Po prawdzie nie pamiętam, kiedy ostatnio miałem taką frajdę z lektury powieści science fiction.
Po drugie, struktura fabularna Anathem wypada archaicznie nawet w ramach SF: młody adept Wiedzy Tajemnej (tu: nauk ścisłych) wrzucony w Wielkie Wydarzenia, przeżywający z przyjaciółmi przygody, poznający prawdę o świecie i doświadczający pierwszej miłości. Poziom autorefleksji Erasmasa, sama jego konstrukcja psychologiczna, jak i sposób narracji - odpowiadają SF sprzed Nowej Fali. W tej dziedzinie Stephenson z premedytacją wykonał kilka kroków do tyłu. Rozumiem go jako czytelnik darzący ówczesną SF sentymentem - to też jest pewna gra literacka. Może chodzi o to, że taka prosta, nieco naiwna formuła odpowiada według autora właśnie SF „wyidealizowanej”...?
Trzeci zarzut najtrudniej odbić, dotyczy on samej koncepcji, którą rozwinął tu Stephenson, a raczej jej konsekwencji dla pozafabularnej atrakcyjności tekstu. Pokazując rozmaite emanacje tych samych idei, widoczne także w naszym świecie, Stephenson narzucił sobie bardzo mocne ograniczenia, spętał swoją wyobraźnię. Nic tu nie może być co do istoty inne, oryginalne - autor łamałby bowiem w ten sposób podstawowe założenie swojej książki. Nawet jej bohaterowie mówią pod koniec o poczuciu banalizmu. Bo zamieniamy nazwy, ale jeśli odjąć z Anathem powtórkę z Tatarkiewicza - co pozostanie? Ten główny pomysł-samograj, kilka pomniejszych gadżetów, humor i ironiczne komentarze do współczesności, parę efektownych scen... Na dobrą książkę starczy, ale - czy starczy na książkę Neala Stephensona? Są autorzy linearni i są autorzy eksponencjalni.