Pozycje o charakterze autobiograficznym liczą często po kilkaset stron druku i nikogo to nie dziwi; żeby opisać życie długie i bogate w wydarzenia, czasem i tyle nie wystarczy... Ale czy można równy efekt osiągnąć, podsumowując najważniejsze sprawy i wydarzenia w kilkunastu opowieściach, z których każda mieści się w przybliżeniu na jednej stronie maszynopisu? Analfabetka udowadnia, że można. Co więcej, może właśnie przez tę lapidarność i oszczędność słowa, zapis przeżyć człowieka oderwanego od korzeni, poruszającego się w obcym świecie właściwie po omacku, staje się nadzwyczaj wymowny.
Niemożność czytania i pisania jest jak kalectwo – i, jak każde kalectwo, bardziej dolega temu, kto zdaje sobie sprawę, co utracił. Jest pewna grupa ludzi, którym obcowanie ze słowem niezbędne jest do pełnowymiarowej egzystencji, stając się jakby dodatkowym zmysłem ułatwiającym poznawanie świata; pozbawieni go nie umierają, tak jak nie umiera człowiek, któremu zanikną kubki smakowe – czują tylko, jak bezbarwne i puste staje się życie. Podobny los przypadł w ubiegłym wieku setkom czy może tysiącom przymusowych emigrantów z krajów Europy Środkowej. Jedni do końca życia pozostali we wtórnym analfabetyzmie, zapomniawszy własnej mowy i nigdy dostatecznie nie opanowawszy innej; inni nauczyli się obcego języka w stopniu wystarczającym do poprawnego funkcjonowania w środowisku, lecz zbyt małym, by móc w nim myśleć i przeżywać; tylko niektórym udało się po raz wtóry odkryć tajemnicę obcowania ze słowami.
Zdolności językowe? – to też, z pewnością, ale przede wszystkim praca i wiara we własne siły – takie przesłanie przekazuje nam Agota Kristof, jedna z tych nielicznych wybrańców, którzy potrafili na obczyźnie nie tylko żyć, ale i tworzyć. Zwłaszcza wiara w siebie okazała się dla autorki deską ratunkową, pozwalając najpierw przetrwać jej nędzę, terror i komunistyczną indoktrynację w ojczyźnie, potem porwać się na ryzykowną eskapadę przez zieloną granicę, by rozpocząć wszystko od zera w obcym kraju, wreszcie zrealizować młodzieńcze marzenie o pisaniu i o wyjściu ze swoim pisaniem do ludzi.
Język Analfabetki jest prosty, lakoniczny, oszczędny; w tekście żadnej z opowieści nie znajdziemy chyba ani jednego zbędnego epitetu, porównania, omówienia. A jednak przemawia ona do nas z niezwykłą mocą i nie sprawia nam żadnego trudu uwierzenie, że i my – przedstawiciele międzynarodowego zbiorowiska dotkniętych „chorobą czytania” – mamy w sobie ten potencjał, który w razie potrzeby pozwoli nam zerwać więzy przymusowego analfabetyzmu, a jeśli to przykre doświadczenie nas ominie - skłoni nas, byśmy próbowali zasiać bakcyla tej jedynej pod słońcem pożytecznej epidemii między o wiele liczniejszą od nas rzeszą „zdrowych”...