„Chleba naszego powszedniego daj nam…” mówiłam przed snemsnem, a potem wyciągnęłam dłonie do Głodu. Nie miałam już nic. Bułki na kolację, filiżanki ciepłej herbaty. Rankiem pasty do zębów, szczotki do włosów, ani książki przed snem. Chadzałam do parków, na cmentarze i snułam przedziwne fantazje. Zapisywałam to na kartkach i łudziłam się, że przyjmą do któregoś z dzienników. „… ale nigdy rzeczy tych nie przyjmowano”. Traciłam przyodziewek, nocowałam pod gołym niebem, pod pożyczoną kołdrą. Było zimno. Przeraźliwie zimno. Chłód przejmował moje członki do szpiku. Trawiła mnie gorączka, palił wstyd. Tak, wstydziłam się swojej biedy, nędzy, więc… kłamałam. Okłamywałam i tych znanych, i nieznanych. Wymyślałam sobie nazwiska i zawody, które wykonuję. Odświeżałam wyświechtane spodnie w porannej kałuży. Potem mówiłam, że powodzi mi się świetnie. Słowami chciałam zakryć to, co było i tak już nazbyt widoczne… głód, nędzę, opuszczenie.
Opuścili mnie wszyscy. Błądziłam zaułkami miasta portowego i nie było przy mnie nawet Boga. Wraz z głodem i nędzą, narastało we mnie zawstydzenie i gniew. Gniew na Boga. Na Boga, którego już nie było… Łapałam ochłapy, które rzuca się psom. Obgryzałam ociekające krwią i śmierdzące surowym mięsem gnaty. Zdarzały się też i lepsze kąski. Co z tego myślałam. I tak za moment przyjdzie mi wymiotować w upokorzeniu. Kiedy wreszcie ktoś wyciągnął rękę, żeby pomóc, nie potrafiłam już nic. Moje ciało i umysł były tylko worem z molami. Byłam nikim w tym nitzscheańskim świecie. Tu już nie było Boga, miłości, tylko rasa Panów. I ja… nieudacznik, zdeptany przez ludzi, miłość, głód i nędzę. Człowiek, z wypadającymi włosami, będący na bruku, wymiotujący nawet wodą. Niemający szacunku do Boga, skoro Boga już nie ma… Śmierdzący, zaniedbany i głodny. Odrażający, bo przeraźliwie chudy, poraniony, z obłędem w oczach. I co zostaje?
Czy coś zostaje? Pomyślałam, czytając Głód Hamsuna. Oderwałam się na chwilę od kart książki, bo miałam już dość bycia głównym bohaterem. Nie czytałam już tej męskiej relacji. Ja po prostu tam byłam. Żyłam tak, jak bohater. Miałam tak samo dość codziennego koszmaru. Kiedy w bezsilności i wycieńczeniu wróciłam następnego wieczoru na uliczki Chrystianii, ktoś odebrał mi marzenia. W zamian otrzymałam jednak nadzieję, że być może przetrwam. Jednak i to było niepewne jak rozkołysane morze o zmiennych falach.