Chińskie przysmaki i pandemia. Nietoperz nie był pierwszy
- Kiedy skończymy się martwić tą epidemią, powinniśmy zacząć się niepokoić następną. Albo coś zrobić z obecną sytuacją. Składa się na nią niebezpieczny handel dzikimi zwierzętami i roślinami pozyskiwanymi w celach żywnościowych – twierdzi autor książki "Zaraza" i przypomina epidemię SARS sprzed 20 lat. Jak mówi jedna z hipotez, wtedy też wszystko zaczęło się od zjedzenia dzikiego zwierzęcia.
David Quamman w swojej książce stara się odkryć prawdę o najskuteczniejszych zabójcach naszych czasów i udzielić odpowiedzi na pytania dręczące ludzkość: Czy tajemnicza choroba X zabije nas wszystkich – i kiedy nadejdzie? Dlaczego tempo, z jakim pojawiają się pandemie, nieustanie się zwiększa? Czy sami ściągamy na siebie wyniszczające plagi? A przede wszystkim: gdzie popełniliśmy błąd?
Wszyscy słyszeliśmy tę teorię, że pandemia koronawirusa zaczęła się od zjedzenia nietoperza w Wuhan w Chinach. Autor "Zarazy" dowodzi, że gdy dwie dekady temu świat drżał przed chorobą wywołaną koronawirusem SARS-CoV, handel i jedzenie dzikich zwierząt także miało kluczowy wpływ na rozwój epidemii SARS.
"Łańcuchy dostaw oplatają Azję, Afrykę, w nieco mniejszym stopniu USA oraz inne kraje. Tego rodzaju handlu tymczasowo zakazano w Chinach, lecz zakazano go też podczas epidemii SARS, a po jej wygaśnięciu zezwolono na jego wznowienie" – pisze w przedmowie do książki "Zaraza. Najskuteczniejsi zabójcy naszych czasów", która ukaże się w Polsce 23 marca. Dzięki uprzejmości wyd. Znak Literanova poniżej publikujemy jej fragment.
Obejrzyj: Nie tylko Stuhr. Kto jeszcze myśli o emigracji lub już się na nią zdecydował?
Rozdział IV. Obiad na farmie szczurów
Pod koniec lutego 2003 roku SARS wsiadł do samolotu w Hongkongu i udał się do Toronto.
Przybył do Kanady bez zapowiedzi, lecz w ciągu kilku dni dało się zauważyć jego obecność. Zabił siedemdziesięcioośmioletnią kobietę, która zabrała go na wieś, tydzień później pozbawił życia jej dorosłego syna i rozprzestrzenił się po szpitalu, w którym próbowano go leczyć. Dość szybko zaraził kilkuset innych mieszkańców Toronto, z których 31 zmarło. Jedną z zarażonych była czterdziestosześcioletnia Filipinka pracująca w Ontario jako pielęgniarka, która wybrała się do domu w odwiedziny na Święta Wielkanocne, tuż po przyjeździe poczuła się źle (mimo to pozostała aktywna, robiła zakupy i odwiedzała krewnych) i zainicjowała nowy łańcuch zakażeń na wyspie Luzon.
W ciągu sześciu tygodni SARS odwiedził zatem pół świata i wrócił. Wystarczyły mu do tego dwie podróże samolotem. W bardziej sprzyjających okolicznościach – krótszy pobyt w Toronto, pasażer udający się stamtąd do Luzonu, Singapuru lub Sydney wcześniejszym lotem – choroba mogłaby znacznie szybciej okrążyć glob.
"SARS wsiadł do samolotu" to oczywiście metonimia i personifikacja, figury retoryczne, których nie wolno używać autorom artykułów publikowanych w czasopismach naukowych, ale literatom takim jak ja uchodzi to płazem. Poza tym doskonale wiecie, co chcę powiedzieć: w każdym z opisywanych przypadków do samolotu wsiadała pechowa kobieta przenosząca jakiś czynnik zakaźny.
W oficjalnych doniesieniach siedemdziesięcioośmioletnia kobieta z Toronto i młodsza od niej asystentka pielęgniarki pozostają anonimowe. Podaje się tylko ich wiek, płeć, zawód i inicjały (jak na przykład nieszczęsnego geodety B.W.) ze względu na wymóg zachowania tajemnicy lekarskiej. Co do czynnika zakaźnego, został on zidentyfikowany i nazwany dopiero po upływie kilku tygodni po wybuchu epidemii. Na tym wczesnym etapie nikt nie był pewien, czy to wirus, bakteria, czy też coś innego.
Tymczasem czynnik ten zdążył dotrzeć do Singapuru, Wietnamu, Tajlandii, Tajwanu i Pekinu. Kolejnym epicentrum stał się Singapur. W Hanoi stan amerykańskiego biznesmena pochodzenia chińskiego, który przywiózł zakażenie z Hongkongu, pogorszył się tak bardzo, że zbadał go sam doktor Carl Urbani, włoski parazytolog i specjalista od chorób zakaźnych oddelegowany tam przez WHO. Po 10 dniach biznesmen nie żył, a po miesiącu doktor Urbani poszedł w jego ślady.
Urbani zmarł w szpitalu w Bangkoku po przylocie na konferencję parazytologiczną, w której nie mógł już wziąć udziału. Jego zgon, ze względu na powszechnie podziwiane zaangażowanie w działania podejmowane przez WHO, stał się pierwszym przypadkiem tego, co później miało się okazać bardziej ogólną prawidłowością, mianowicie wysokich wskaźników zakażeń i śmiertelności wśród personelu medycznego mającego kontakt z nową chorobą, która – jak się wydawało – spadała z nieba i uaktywniała się w szpitalach.
Do Pekinu choroba dotarła co najmniej dwoma środkami transportu, z których jednym był lot numer 112 China Airlines z Hongkongu z 15 marca (a drugim samochód, którym z prowincji Shanxi przybyła chora kobieta w poszukiwaniu lepszej opieki w stolicy. Jak została zarażona i kogo sama zaraziła, to inna część tej historii). Lot CA112 wystartował z Hongkongu ze 120 osobami na pokładzie, wśród których był mężczyzna z gorączką i nasilającym się kaszlem. Zanim trzy godziny później wylądował w Pekinie, 22 innych pasażerów i 2 członków załogi otrzymało zakaźne dawki zarazka. Od nich choroba rozprzestrzeniła się po 70 szpitalach w Pekinie – tak, właśnie tylu – zarażając prawie 400 pracowników służby zdrowia, a także pacjentów i odwiedzających ich gości.
Mniej więcej w tym samym czasie urzędnicy w centrali WHO w Genewie ogłosili globalny alert w związku z gwałtownie wzrastającą liczbą przypadków nietypowej choroby układu oddechowego w Wietnamie i w Chinach. (Nie wspomnieli o Kanadzie i Filipinach, ponieważ nie znano jeszcze przyczyny zakażeń w tamtych krajach). Jak stwierdzono w oświadczeniu, w Wietnamie epidemia rozpoczęła się od jednego pacjenta (badanego przez doktora Urbaniego), którego "hospitalizowano z powodu ciężkiego, ostrego zespołu oddechowego niewiadomego pochodzenia". Przecinek po przymiotniku "ciężki" odzwierciedlał fakt, że trzy przymiotniki i jeden rzeczownik nie zostały jeszcze skodyfikowane w nazwę schorzenia.
Kilka dni później, w miarę pojawiania się następnych, chaotycznie rozrzuconych ognisk choroby, WHO wydała kolejne publiczne oświadczenie w postaci poradnika dla podróżnych w nagłych wypadkach. Właśnie w nim dotąd opisowe wyrażenie zostało przekształcone w etykietę. "W ciągu ostatniego tygodnia WHO otrzymało doniesienia o ponad 150 nowych przypadkach podejrzeń ciężkiego ostrego zespołu oddechowego (SARS), atypowego zapalenia płuc, którego przyczyna nie została jeszcze rozpoznana".
W tekście przytoczono wówczas słowa dyrektor generalnej WHO, doktor Gro Harlem Brundtland, która stwierdzała, nie owijając w bawełnę: "Ten zespół, znany jako SARS, jest obecnie globalnym zagrożeniem dla zdrowia". Wszyscy powinniśmy zabrać się do pracy (i to szybko), dodała Brundtland, by znaleźć czynnik sprawczy i powstrzymać rozprzestrzenianie się choroby.
SARS okazał się tak groźny ze względu na wysoką zakaźność, zwłaszcza w placówkach opieki medycznej, i śmiertelność, której wskaźnik był znacznie wyższy niż w znanych dotychczas postaciach zapalenia płuc. Kolejną złowróżbną cechą nowego patogenu, czymkolwiek miałby się okazać, było to, że doskonale radził sobie w samolotach.
(…)
W toku dalszych prac ustalono, że nieznany koronawirus był obecny u pacjentów z SARS – przynajmniej u niektórych spośród nich – ale to niekoniecznie oznaczało, że był on czynnikiem sprawczym tej choroby. Aby ustalić związek przyczynowy, zespół Peirisa zbadał surowicę krwi pobranej od pacjentów z SARS, ponieważ zawierała ona przeciwciała przeciwko nowo odkrytemu wirusowi. To było jak pokropienie diabła święconą wodą. Przeciwciała rozpoznały wirusa i silnie zareagowały. Niecały miesiąc później, na podstawie tych dowodów oraz innych wyników badań potwierdzających, Malik Peiris ze współpracownikami opublikowali artykuł, w którym powściągliwie ogłosili odkrycie nowego koronawirusa jako "możliwej przyczyny" SARS.
Mieli rację. Wirus ten stał się znany jako koronawirus SARS, co wkrótce zaczęto mało elegancko skracać do SARS-CoV. Był to pierwszy koronawirus, którego rozpoznano jako przyczynę poważnej choroby wśród ludzi. (Kilka innych to przedstawiciele licznych szczepów wirusów powodujących przeziębienie. Jeszcze inne odpowiadają za zapalenie wątroby u myszy, zapalenie żołądka i jelit u świń oraz zakażenie układu oddechowego u indyków).
SARS-CoV nie brzmi złowrogo. W dawnych czasach nowy patogen otrzymałby bardziej barwną nazwę geograficzną, jak na przykład wirus foshan lub wirus kantoński, a ludzie napominaliby się nawzajem, wołając: "Uważaj, on ma kantona!". Ale w 2003 roku wszyscy już wiedzieli, że tego rodzaju etykietowanie jest krzywdzące, niepożądane i źle się kojarzy, zwłaszcza turystom.
(…)
Po zidentyfikowaniu wirusa, zsekwencjonowaniu fragmentu jego genomu i umieszczeniu go na drzewie genealogicznym innych koronawirusów kolejnym logicznym krokiem dla Malika Peirisa i jego zespołu było zastanowienie się nad jego pochodzeniem. Przecież nie wziął się znikąd. Ale gdzie znajdowało się jego naturalne siedlisko, jak wyglądał jego cykl życiowy i kim był jego naturalny gospodarz? Leo Poon, młody biolog, jeden z naukowców uczestniczących we wspomnianych pracach, poruszył to zagadnienie podczas rozmowy ze mną w Hongkongu.
– Dane uzyskane przez nas z próbek pobranych od zarażonych ludzi sugerują, że wirus ten jest nowy u człowieka – stwierdził Poon. – To znaczy, że wcześniej nas nie zarażał. Musi więc pochodzić od zwierząt.
Ale jakie zwierzęta i w jaki sposób zdołały zarazić ludzi? Odpowiedzi na te pytania można znaleźć tylko w lasach, na ulicach, na placach targowych i w restauracji południowych Chin.
(…)
W zatłoczonym kraju zamieszkiwanym przez 1,3 miliarda głodnych obywateli nie powinna dziwić konsumpcja wężowiny. W Kantonie łatwo znaleźć przepisy na przyrządzanie mięsa psa. W tym kontekście podsmażana kocina wydaje się niestety czymś nieuniknionym, a nie szokującym. Ale paguma chińska (Paguma larvata) wcale nie jest kotem. Jest członkiem rodziny wiwerowatych (Viverridae), do której zaliczają się mangusty. Jest lepiej znana jako paguma himalajska, łaskun palmowy lub cyweta palmowa.
Handel tak niezwykłymi dzikimi zwierzętami wykorzystywanymi w celach kulinarnych, zwłaszcza w Delcie Rzeki Perłowej, ma znacznie mniej wspólnego z ograniczonymi zasobami, bezwzględną koniecznością i starożytnymi tradycjami niż z gwałtownym rozwojem handlu i stosunkowo nowych trendów związanych z ostentacyjną konsumpcją. Wnikliwi obserwatorzy chińskiej kultury nazywają ją Erą Dzikich Smaków.
Jednym z nich jest Karl Taro Greenfeld, który w 2003 roku pracował w Hongkongu jako redaktor azjatyckiej edycji tygodnika "Time", nadzorował publikowane w nim relacje z epidemii SARS, a wkrótce potem napisał o niej książkę "China Syndrome" ("Chiński syndrom"). Wcześniej jako dziennikarz przez kilka lat opisywał "nową Azję", dzięki czemu miał sposobność przekonać się na własne oczy, co ludzie wkładają do garnków. Jego zdaniem:
Mieszkańcy południowych Chin od zawsze szerzej korzystają z królestwa zwierząt jako źródła pokarmu niż każdy inny lud na ziemi. W Erze Dzikich Smaków liczba i różnorodność potraw z dzikich zwierząt wzrosły jednak do tego stopnia, że teraz serwuje się praktycznie wszystkie ich gatunki występujące na lądzie, morzu i w powietrzu.
Dzikie Smaki (yewei po kantońsku) uważa się za sposób na pochwalenie się swoim statusem materialnym i zapewnienie sobie sukcesu. Spożywanie potraw z dzikich zwierząt, jak wyjaśnił Greenfeld, to tylko jeden z nowych wymiarów ostentacji w ekskluzywnej konsumpcji, podobnie jak uczęszczanie do burdelu, w którym można wybierać spośród tysiąca kobiet stojących na wystawie za taflą szkła. Lecz nowa moda kulinarna, wywodząca się z wcześniejszych tradycji przygotowywania wymyślnych potraw, wykorzystywania naturalnych farmaceutyków i egzotycznych afrodyzjaków (takich jak tygrysi penis), wykroczyła daleko poza nie. Jeden z urzędników powiedział Greenfeldowi, że w samym Kantonie działają już 2 tysiące restauracji zaliczanych do nurtu Dzikich Smaków. W ciągu godziny, jaką Greenfeld spędził w gabinecie mężczyzny, zezwolenia wydano czterem następnym.
(…)
Powyższy fragment pochodzi z książki "Zaraza. Najskuteczniejsi zabójcy naszych czasów" Davida Quammena, która ukaże się nakładem wyd. Znak Literanova 23 marca.