Mistrzostwo przyciągnęło moją uwagę wyszczególnionymi na ostatniej stronie okładki kuszącymi propozycjami; któż bowiem nie chciałby w ciągu dwóch miesięcy biegle opanować nowego języka, albo chociaż odświeżyć znajomość tych już wyuczonych, które – używane z rzadka lub wcale – powoli wypadają z pamięci? Konieczność błyskawicznego zapamiętywania wierszy, dat i wzorów (brrr!) mam już dawno za sobą, za to od definicji i rozmaitych kombinacji słowno-cyfrowych aż się roi w wiedzy, którą muszę przyswajać w ramach permanetnego kształcenia podyplomowego. Czytać metodą fotograficzną nauczyłam się sama – na długo wcześniej, nim się dowiedziałam, że tak się to nazywa – ale możliwość przyspieszenia tempa do jednej strony na sekundę wydała mi się niezwykle pociągająca; pomyśleć tylko, Europa Daviesa, do której ze względu na ponadprzeciętną objętość podchodzę i podejść nie mogę już ze dwa lata, w kilkadziesiąt minut?! Jeszcze bardziej niż mnie przydałoby się zyskanie powyższych umiejętności mojemu potomkowi,
permanentnie narzekającemu na ciężki los ucznia szkoły średniej, od którego program wymaga przyswajania pokaźnych ilości przyswajania materiału pamięciowego.
Dobraliśmy się więc do książki „wespół w zespół”, na przemian pochłaniając treść poszczególnych rozdziałów. Na pierwszy ogień poszły porady ułatwiające naukę języka. Możliwość przyswojenia sobie dużej ilości słówek i zwrotów dzięki wspomaganiu odpowiednio dobraną muzyką wydawała się całkiem realna, lecz nasze dobre chęci rozbiły się o rafę przeszkód technicznych; drugi magnetofon dałoby się jakoś zorganizować, ale skompletowanie przynajmniej części utworów zalecanych przez autorkę wymagałoby nabycia sporej ilości kaset lub płyt albo przesiedzenia paru tygodni non stop przy odbiorniku emitującym program II PR. Chwilowo więc odłożyliśmy naukę słówek i wzięliśmy się za technikę utrwalania w pamięci trudnych wyrazów przy pomocy obrazów i „pomostów fonetycznych”; ta nie wymagała wprawdzie żadnego oprzyrządowania, ale jeśli chodzi o mnie – o wiele więcej czasu zajęło mi wymyślanie owych obrazów, niż zapamiętanie słówek „z marszu”; wydało mi się ponadto, że w przypadku równoczesnej nauki kilku języków, w których
słowa podobne fonetycznie mogą mieć różne znaczenia, metoda ta może okazać się zawodna. Próba zapamiętywania danych tekstowo-cyfrowych przy pomocy „zakładek liczbowych i słownych” poniosła fiasko na całej linii; o ile nie mam problemu z „zobaczeniem” tekstu powieści czy nawet podręcznika nauk mniej ścisłych w postaci barwnego i udźwiękowionego filmu, o tyle wyobrażenie sobie absurdalnej scenki (np. psa Asa z utuszowanymi rzęsami, tańczącego kujawiaka na morskich falach i przy okazji zbierającego pył do kosza) cokolwiek przekraczało moje możliwości, a już zapamiętanie, że „pył +kosz” ma się kojarzyć z Bydgoszczą, a obecność lub brak tuszu na rzęsach Asa z północno-zachodnią lub południowo-zachodnią ćwiartką Polski, ewidentnie było ponad moje siły. Pozostała jeszcze nauka szybkiego czytania. O ile ogólne porady dotyczące zasad zapoznawania się z tekstem przeznaczonym do opanowania okazały się bardzo pomocne, o tyle – mimo, że potrafię czytać naprawdę szybko – przeczytanie liczącego 131 stron Mistrzostwa
w dwie minuty i dziesięć sekund, nawet z zastosowaniem wszystkich podanych przez autorkę metod, okazało się całkowicie nierealne; prawie sekundę trwa bowiem samo odwrócenie kartki i doprawdy nie zostaje już wiele czasu na choćby najpobieżniejsze „przelecenie” jej wzrokiem.
Jakie zatem wnioski? Będąc w nastroju depresyjnym, gotowa byłabym skonstatować, że moje możliwości intelektualne nie kwalifikują mnie do osiągania dobrych wyników w jakiejkolwiek dziedzinie, a to, że skończyłam studia i zdałam parę dodatkowych egzaminów, miało miejsce tylko przypadkiem; co gorsza, mój potomek musiał po mnie odziedziczyć ów absolutny brak zdolności, bo – choć nie uprzedzony przeze mnie ani słowem – odniósł niemal identyczne wrażenia. Na szczęście moja znajomość z Mistrzostwem zawarta została piękną i słoneczną jesienią, nastrajającą mnie zdecydowanie pozytywnie. Stwierdziłam tedy, że podane przez autorkę metody nie są i nie mogą być uniwersalne – tak jak nie ma człowieka uniwersalnego, wykorzystującego przy nauce w równym stopniu pamięć wzrokową, słuchową i kinestetyczną, wyobraźnię obrazową i abstrakcyjną. Jeśli więc książka trafi w ręce właściwej podgrupy czytelników, może okazać się dla nich solidną pomocą. Ja zaś osobiście pozostanę wierna innemu poradnikowi Jak się uczyć
Jarosława Rudniańskiego – dzięki któremu udało mi się lata temu znacznie usprawnić proces przyswajania wiedzy, i z którego dziś jeszcze chętnie bym korzystała, gdybym go nie straciła w bliżej nieokreślonych okolicznościach...