Przyznaję, iż w taki sposób, w jaki teraz czekam na książki Paula Kearneya, czekam zwyczajowo na powieści Terry’ego Pratchetta. To diametralnie różne cykle, ale przecież wciągają podobnie. I zaskakują tym, że są i ciągle trwają. W końcu sięgając po kolejnego tasiemca fantasy oczekujemy, iż czymś nas zaskoczy. Że warto będzie czekać na kolejne tomy, śledzić poplątane dzieje i czekać na finał. Zdajemy sobie też z tego sprawę, iż jeżeli cykl nam się spodoba, wpadniemy w jego ramiona, czując obciążenie finansowe. Akurat o tym ostatnim aspekcie mogą coś powiedzieć wielbiciele cyklu Koło czasu Roberta Jordana. Czy Boże Monarchie w których oczekujemy już na tom czwarty, okażą się dla nas ciężkim „kołem”? Chyba nie. Na razie, z czystym sumieniem mogę powiedzieć iż to nie tylko prawdziwe odkrycie na miarę George’a R. R. Martina czy Gemmella, ale i dosyć przystępna cenowo opowieść.
Drugi tom cyklu Boże Monarchie wprowadza nas ponownie do tego dziwnego, czasem znajomego świata. Akurat gdy uzurpator Himerius wpatruje się w stosy, zasnuwające niebo umykającymi duszami. Wielki pontyfik pragnie spełnienia swego marzenia o stworzeniu państwa religijnego. A tymczasem świecka władza, w postaci trzech z pięciu ramusiańskich władców, która nie poddała się nowemu pontyfikowi, walczy o swe trony (Mark z Astaracu, Lofantyr z Torunny, Abeleyn z Hebrionu). Ogłoszeni heretykami, starają się obalić Himeriusa, ale jednocześnie walczą z hordami ze wschodu - Merdukami. Na szczęście odnajduje się pontyfik Macrobius, i już wiadomo, że będzie inaczej. Przecież Himerius jest tylko uzurpatorem... Tylko czy na pewno? Czy czasem siły, które za nią stoją, nie będą dla wszystkich okrutną niespodzianką?
Tymczasem w klasztorze, odnaleziony zostaje rękopis św. Ramusia, który ujawnia ciemne strony Kościoła. Okazuje się iż podziemia i biblioteki kryją wiele tajemnic, a dwaj mnisi Albrec i Avila, którzy je odkryją, będą musieli zastanowić się nad ucieczką. Zapomniany przez wszystkich Hawkwood, dociera do obiecanej ziemi. I odnajduje tam znajome treści. W tym czasie Corfe, któremu udało się doprowadzić Macrobiusa do Lofantyru, nadal nie może pogodzić się ze śmiercią Herii. Zatapia swe smutki w wojnie z Merdukami i marzeniach, oraz cielesnym igraszkom z nadzwyczajną damą. A w wysokiej wieży, kryje się potwór, i nadal czeka na swoją chwilę... Odpowiednią, by zdobyć wszystko i wszystkich.
„Czemu nie zginąłem...”
Świetnie w powieści przedstawiono przede wszystkim konflikt wewnętrzny króla Abeleyna, ekskomunikowanego władcy Hebrionu. Wychowany w wierze, w Kościele Boga, teraz nie tylko nie rozumie, co się dzieje, ale i nie potrafi w ten sposób żyć. Czuje wyłącznie wdzierający się w duszę strach. Boi się o własną duszę, zarazem o swą śmierć i życie. Ale przecież w rzeczywistości nikt właściwie nie wie, co jest prawdą. Prości ludzie zagubieni między brutalnymi władzami kościoła, zastraszeni, nie są pewni, czy mogą szukać pomocy u władcy. Władcy, który jak Abeleyn i inni powraca do swego królestwa. Postanawia stawić czoła mocom Himeriusa. Mimo iż wielu mamy w tej powieści królów, szlachty, braci mniejszych, to jednak jakoś łatwo się odnajdujemy w świecie Kearneya. Autor zarówno dobrze czuje się w charakterze odkrywcy, jak i kronikarza. Rzeczywiście, ten tom wiele więcej uwagi poświęca samej walce. Często przewija nam się na stronach Corfe z żołnierzami, z nową patronką, czy też sami królowie, którzy nadal nie mogą
oczekiwać spokoju na swych ziemiach. Zbyt mało tutaj magii, bo ile można wymagać od samego Golophina. Ale tak naprawdę jest to cisza przed magiczną burzą. Moce straszniejsze niż to, co znają, tylko czyhają i już czujemy ich oddech na swoich plecach.
Niespodzianki w tej części? To niewątpliwie Macrobius oraz królowa wdowa, matka Lofantyra. Obydwoje zaskakują swoimi poglądami, umiejętnościami oraz osobowościami. Mały minus za przedstawienie dziejów Hawkwooda. Zbyt przewidywalnych, zbyt znanych, miejscami nudnych. Ale trzeba przyznać, iż to co u takiego pisarza jest minusem, u wielu byłoby cudem. To naprawdę zadziwiająco dobra powieść, której nie warto przeoczyć.