Kiedy drzewa płaczą, artysta-czas zamienia ich łzy w bursztyn, zaś sprawne ręce jubilera tworzą zeń wspaniałą biżuterię, czasem wręcz istne dzieła sztuki. Gruboskórni Rzymianie uważali ponoć, że jantar to skamieniały mocz rysia, bardziej przekonuje mnie jednak romantyczna, dendrologiczno-lacrimiczna metafora. Najsłynniejszym bursztynowym dziełem sztuki jest wspaniała komnata wykonana na zamówienie Fryderyka I Hohenzollerna. Wizytujący w Prusach car Piotr I tak zachwycił się owym skarbem, że Fryderyk postanowił podarować mu komnatę w ramach pogłębiania dobrych stosunków prusko-rosyjskich. Gdy wojska niemieckie zdobyły podczas II wojny światowej dawne Carskie Sioło, naziści „zaopiekowali” się skarbem i niebawem przewieźli do Królewca, gdzie przez dwa lata miała cieszyć oczy hitlerowskich dygnitarzy. Alianckie naloty zmusiły Niemców do rozmontowania komnaty i spakowania jej do skrzyń celem wywiezienia w głąb Rzeszy. Tu kończą się wszelkie sprawdzone informacje o Bursztynowej Komnacie, a zaczynają mniej lub
bardziej fantastyczne hipotezy. Jedni twierdzą, że ukryto ją w samym Królewcu, inni że udało się ewakuować do Niemiec, istnieje teoria, iż zatonęła wraz z „Wilhelmem Gustloffem”, niedawno jakiś rolnik przekopywał zaś swoje pole twierdząc, że na pewno znajduje się tam bursztynowy skarb. Moim zdaniem komnata została zniszczona podczas oblężenia Królewca, jednak póki nie znajdzie się przekonywujących dowodów na potwierdzenie którejkolwiek z tych tez, poszukiwacze będą penetrować kolejne ruiny, kopalnie i inne miejsca, w których „na pewno” znajduje się skarb od ponad półwiecza elektryzujący tropicieli sensacji.
Na jednej z licznych hipotez oparł fabułę swojej debiutanckiej książki Steve Berry, prawnik mieszkający w Stanach Zjednoczonych. Patrząc na tytuły i opisy jego pozostałych, jeszcze nie wydanych w naszym kraju dzieł można przypuszczać, że idzie on szlakiem wytyczonym przez Dana Browna, zaś rekomendację samego autora Kodu Leonarda da Vinci znajdziemy na okładce wydania Bursztynowej Komnaty. Gdy przeczytałem tę opinię, zapaliła się w mojej głowie ostrzegawcza lampka, postanowiłem jednak dać Berry’emu szansę, wszak na okładkach umieszcza się różne informacje, czasem niekoniecznie związane z treścią. Ponieważ jego debiut zaczyna się bardzo interesująco, pierwsze strony przyniosły ulgę, że zignorowałem apele mojego zdrowego rozsądku wystawionego na dramatyczną próbę podczas lektur książek Browna.
Rozpad Związku Radzieckiego i związane z nim powszechne rozprężenie zastałych, skostniałych struktur umożliwiło otwarcie niektórych archiwów i wstęp do niedostępnych dotychczas byłych enerdowskich kopalni. Znów ze zwiększoną gorliwością zaczęto poszukiwać zrabowanych podczas wojny skarbów, ponownie „na tapetę” powrócił nośny temat Bursztynowej Komnaty. Wraz z nim powróciła obawa, że na jaw wyjdzie głęboko skrywany sekret, spoczywająca głęboko na dnie pamięci tajemnica, u podłożu której leżą dramatyczne wydarzenia rozgrywające się w niemieckim obozie koncentracyjnym. Wiekowymi powiernikami owej tajemnicy zaczyna się nagle interesować para rywalizujących ze sobą poszukiwaczy, dla których morderstwo czy kradzież są chlebem powszednim. W śmiertelną grę pomiędzy tymi niegodziwcami wciągnięta zostaje pani sędzia i jej były mąż, prawnik od spraw spadkowych. Będą musieli zmierzyć się z zabójcami, odkryć sekret ojca i rozwikłać sekret Bursztynowej Komnaty. Zadanie to jest o tyle karkołomne, że autor nie obdarzył
ich szczególnie rozwiniętym intelektem, na szczęście jednak ich prześladowcy bardziej interesują się sprawami damsko-męskimi, niż własną misją, więc szanse są w zasadzie wyrównane.
Jak nadmieniłem, powieść o poszukiwaniach skarbu zaczyna się bardzo ciekawie, a pierwsze rozdziały pozwalają mieć nadzieję na interesującą książkę sensacyjną luźno powiązaną z dziejami komnaty. O ile jednak fragmenty traktujące o historii, dziełach sztuki czy perłach światowej architektury czyta się bardzo dobrze, tak z aspektem fabularnym Steve Berry moim zdaniem zupełnie sobie nie poradził. Z każdą kolejną stroną autor mnożył iście absurdalne rozwiązania stawiając naszych dzielnych bohaterów w sytuacjach tak nieprawdopodobnych, że aż groteskowych. Równie karykaturalne są postaci zapełniające karty jego powieści – kobiety to twarde, piękne i zimne heroiny, z których dwie są na tyle zdehumanizowane, że gdyby nie nadmierny pociąg seksualny (o którym Berry rozpisuje się z uporem godnym lepszej sprawy), wydawać by się mogło, że to nieudolnie ożywione bryły lodu. Trzecia bryła, będąca dla odmiany pozytywną bohaterką, budzi trochę większą sympatię ze względu na dziecięcą wręcz naiwność oraz rozpowiadanie na prawo
i lewo o celu jej poszukiwań. Główny czarny charakter również jest przystojny i zimny, ale autor był łaskaw obdarzyć go dużą ilością dumy i godności, przez co bardzo irytuje się, gdy ktoś nań pluje, co wbrew pozorom w Bursztynowej Komnacie zdarza się nad wyraz często. Przeciwwagą do owych bryłek lodu jest drugi z pozytywnych bohaterów, prawnik Paul, poukładany, uczuciowy, kochający byłą żonę i dzieci jegomość, tłumiący w zarodku wszelkie przejawy spontaniczności. Z tą jego miłością do dzieci jednak różnie bywa, gdyż, podobnie, jak eksmałżonka, zostawia je pogrążone w traumie po śmierci bliskiej osoby i wyrusza na poszukiwanie przygody. Jak widać, trudno żywić choćby odrobinę empatii do owych bohaterów, zaś ich coraz bardziej fantastyczne perypetie przestały mnie bawić mniej więcej w połowie książki. Brnąłem jednak dalej niejako siłą rozpędu, ale i w głębi ducha licząc na kolejne przemycane przez pana Berry’ego ciekawostki dotyczące historii sztuki. Wydaje mnie się, że z Bursztynowej Komnaty może powstać
niezła jak na obecne kanony adaptacja – papierowi, przejaskrawieni, nieprzekonywujący bohaterowie, nonsensowne rozwiązania fabularne, duża ilość seksu i trupów to przecież idealny materiał na hollywoodzki przebój. Jestem przekonany, że gdyby autor stworzył książkę popularnonaukową, czytałoby się nią o niebo lepiej. Jak sam napisał, zbierając materiały do swojej powieści zwiedził Austrię, Niemcy, był w Moskwie, Petersburgu i Carskim Siole. Widać, że zgromadził niebagatelną wiedzę o Bursztynowej Komnacie i przeanalizował wiele hipotez dotyczących jej powojennych dziejów. Żałuję, że ową wiedzę postanowił oblec w sensacyjne szaty, które niestety nie przypadły mi do gustu.