Ileż to razy, przechadzając się po ciemnych, zapajęczonych, zarośniętych zakamarkach lasów, parków i ogrodów, człowiek miał nadzieję spotkać wróżkę? Choćby najmarniejszą czarodziejkę czy nawet, no może tylko, najmniej paskudną z wiedźm? Trolla, nawet gnoma, skrzata, o elfie nawet nie marząc? Cóż, może każdy z nas, ale nie on. On nie pragnął takiego spotkania. Nawet w nie nie wierzył. Jego rodzina nie należała do tych łatwych, ale o tym dopiero miał się przekonać. Jednak to właśnie jemu przydarzyło się to spotkanie. Tak czarowne, a zarazem dziwaczne. W które naprawdę początkowo nie uwierzył. Nawet wtedy, gdy w zębach kota, zatrzepotało coś, na pierwszy rzut oka, przypominające motyla... Ale, zacznijmy od początku.
Dobra powieść powinna być jak sklejanie modelu. Wszystko należy robić po kolei, gdyż inaczej cały nasz wysiłek spełźnie na niczym. I trzeba koniecznie zostawić model, by przez noc wysechł klej. A powieść, by dojrzała, pojawiła się w naszych snach i rozwinęła skrzydła, by ulecieć. „... nigdy się nie spieszyć. Powoli wycinać poszczególne elementy. Pracować planowo, tak jak napisano w instrukcji: wykonywać w podobnej kolejności. Dawać klejowi mnóstwo czasu na wyschnięcie.” W ten sposób otrzymujemy powieść świetną. W bardzo dobrze sklejonej formie. Opowieść o chłopcu, który nie wierzył, nawet gdy zobaczył. Co dziwniejsze, nasz bohater nie jest sierotą, ale to nie znaczy, ze nie ma problemów, wprost przeciwnie. Jego rodzina składająca się z rodziców, jego i siostry, rozpada się. Rodzice wciąż się kłócą, wcale nie dziwota, że ucieka do pana Fogarty’ego, dziwaka. Nawet on jest lepszy od tej dziwnej atmosfery w domu. Jeszcze teraz, gdy się okazało, że to nie ojciec zdradza matkę, ale wprost odwrotnie. I to
jeszcze z kobietą! Przy tym koszmarze, który trudno do końca zrozumieć nastolatkowi, opowieści o duchach staruszka, wydają się być rozrywką. Nawet ta praca, którą mu zleca, wcale nie przyjemna i ciężka, jest lepsza od domowych „rozrywek”. I od Anais... nowego tatusia? Lepszy od tego wszystkiego jest pan Fogarty.
„Pan Fogarty był żylastym staruszkiem, nie miał ani jednego włosa na głowie, a w wilgotne dni prawe biodro bolało go jak wszyscy diabli. Jednak jego twarz była jak wykuta z granitu, a oczy tak bystre, że niemal przerażające.” Ale chyba nie przez taką fizjonomię, tan staruszek miewał kontakty z czarownym ludem? Już prędzej przez tajemnice, które tak skrzętnie ukrywał. Jakkolwiek nie było, to właśnie w jego ogródku, Henry spotkał pierwszego duszka. Elfa. Małego człowieczka ze skrzydełkami, którego zresztą uratował z kociego pyszczka, gdzie właśnie miał stać się miłą, choć pewnikiem niestrawną przekąską. Okazało się, iż mały stworek nie tylko staje się pełno wymiarowym chłopcem, ale w dodatku następcą tronu czarownej krainy, księciem, który ucieka przed okrutnym prześladowcą. W końcu Henry’ego zaintrygowało to tak, że uwierzył. Uwierzył w krainę duszków, miejsce takie jak nasze, tylko magiczne. Świat, który niegdyś łączył się z naszym, by w końcu skryć się w odmętach zapomnienia. Pozostawiając wyłącznie
kilka portali. Tak na wszelki wypadek.
Powieść Brennana jawi mi się jako połączenie Lawheada z jego cyklem „Srebrnoręki”, oraz współczesnością Colfera. Jednak największą reklamą, wyrazem prawdomówności, powinno być to, iż nasz mieszka w hrabstwie Carow w... Irlandii. Zielonej Wyspie, świecie faerie, skrzatów z garncami złota, tymi samymi, które przyniosły Halloween do USA. On po prostu musi wiedzieć. W końcu tylko tam, na zielonych wzgórzach, skrzaty są najbardziej widoczne. Tylko tam, bramy są najłatwiejsze do przekroczenia. I spotkania purpurowych homunkulusów, czy odnalezienie kamienia filozoficznego i rogu chaosu. W tym świecie odnajdziecie wszystko. Świecie bajki, ale i miejscu, gdzie nawet duszki posiadają zbyt „ludzkie” pragnienia. Gdzie władza jest pokusą. A demony pragną posiadać wszystko. Świat duszków, to magia połączona z najgorszymi ludzkimi cechami. Z jednej strony mamy dobrego władcę, z drugiej tego, który pragnie ją przejąć i wcale nie ma miłych zamiarów. Niestety problem w tym, że poprzez ucieczkę księcia Pyrgusa, to właśnie
on. Władca demonów, może osiągnąć wszystko. Jeżeli Pyrgusowi nie pomogą nowi przyjaciele, wszystko się zawali. A jeżeli zniknie magia tam, co nam pozostanie?
Pozornie pomysł opiera się na teorii światów równoległych. Więcej, autor nawet pokusił się o teorię, iż to one – duszki odkryły nasz świat. i nawet nieźle to udokumentował. Swoich bohaterów obdarzył nie tylko niesamowitymi osobowościami, ale też tajemnicami. Każdy z nich może się okazać prawdziwą... bombą. I to niestety czasem w dosłownym tego słowa mniemaniu. Jedyne co denerwuje, a co zmieniło się w Purpurowym cesarzu, drugim tomie cyklu, to współczesność. Życie rodziny naszego bohatera, które dziwnie denerwuje nagle odkrytą homoseksualnością matki. I nie chodzi tutaj o uprzedzenia, ale sposób ukazania tego problemu, tak dziwnie odbiegający od „bajkowej” strony powieści. Jakby nagle do idealnej układanki, dostał się element z całkiem innej, rażący nawet imieniem partnerki, Anais, która przywołuje nam na myśl Anais Nin, pisarkę przynajmniej kontrowersyjną.
Powieść jest przynajmniej bardzo dobra. W ukazaniu świata duszków nawet nadzwyczajna i pozwala z niecierpliwością oczekiwać dalszego ciągu historii. A to jak będziemy czekać, jest bardzo ważne. Brennan jest pisarzem nad wyraz dobrym. Umiejętnie dawkujący napięcie, komplikujący życie bohaterów, ale też uposażający ich w umiejętności, które pozwalają im je pokonać. Ale jednak książka nie powinna być porównywalna ani z cyklem Rowling, ani tym bardziej z dziełem Tolkiena. Nie w tym rzecz. Należy ją przyjąć jako coś zupełnie nowego, pomimo iż protoplaści istnieją.