Jakże nasz świat byłby fascynujący, gdyby nie ograniczała go idealna kulistość? O tym przekonali się starożytni, gdy jeszcze łudzili się, iż taki jest. Na szczęście Świat Dysku, to nadal płaska powierzchnia, na której krańcu są niewiadome. A dokładniej przestrzenie, które tylko jeden z magów, zwany chyba Rincewindem, zdołał poznać. Przede wszystkim ten świat to prostota. Wiadomo, iż w rzece miasta Ankh-Morpork nie da się utopić, najwyżej można się wyraziście połamać, że magowie to osobnicy dosyć dziwaczni, a elfy to złe ludzie są.
Wiadomo też, iż na kredzie nie rodzą się czarownice. Czarownice potrzebują mocnego oparcia dla swych fascynująco obutych stóp. I długich ciepłych majtek, gdy latają na miotłach. Szczególnie gdy ma się taką miotłę jak babcia Weatherwax. Wiecie, jakie ta „panna” ma problemy z miotłą. Podobno znowu oddała ją do naprawy, ale miotle już nic nie pomoże. Dlatego ważne jest, by przy rozpędzie ziemia była twarda. Ale jest coś jeszcze. Magia nie może istnieć na umarłych kościach. A w końcu czymże jest kreda, jak nie kośćmi pradawnych, skamielinami i wszelkimi szczątkami? To dlatego babci Dokuczliwej, mieszkanki Kredy, nikt tak naprawdę nie uważał za wiedźmę. Także do niej zwracano się, gdy coś złego działo się z owcami. Ale wiedźmą, nie... przecież nie mogła nią być. Zresztą wiedźmy są na Kredzie zakazane. Nawet jedna z brzydko pachnących staruszek została dość okropnie potraktowana, bo ktoś tylko o niej tak myślał. To dlatego Akwila, wnuczka babci Dokuczliwej, świętej pamięci (babcia, nie wnuczka), wcale nie
wierzy w magię. Choć wie, że czegoś tak naprawdę jej brakuje. To ona, ukochana wnuczka babci, spędzała z nią bardzo wiele czasu, i widziała rzeczy, które przerażały innych. Ale przecież to wszystko wcale nie była magia. Bo jeżeli by nią była, to wtedy magiczną księgą, zostałby tom „Choroby owiec”, pokreślony ręką babci Dokuczliwej.
Ale zacznijmy od początku. Nasza główna bohaterka, czyli Akwila, jak jej babcia, i jej cała rodzina, żyje na Kredzie. W sporej rodzinie, która zajmuje się hodowlą owiec. Takich wełnianych swetrów na czterech kopytkach. Akwila jest świetna w robieniu masła i doglądaniu serów, ale jednocześnie jest w niej coś więcej. Potrafi patrzeć i widzieć to, co innym umyka. Na przykład potwora, który wyłazi z wody, by złapać jej wiecznie lepkiego brata Bywarta. Albo gromadę dziwnych ludzików, które podobno nie żyją, Fik Mik Figli. I tak naprawdę, wszystko zaczyna się przez nie, i przez pęknięcie, szczelinę w powierzchni świata. Szczelinę, przez którą wkradło się do tej krainy zło.
Terry Pratchett ofiaruje nam kolejną powieść, przeznaczoną dla młodszych czytelników. Następczynię Maurycego i jego szczurów. Ale jednak coś w tej powieści nam umyka. Coś jest nie tak. Pewne miejsca zbyt się dłużą, inne znowu zbyt szybko się kończą. Z jednej strony zyskujemy świetną bohaterkę, prawdziwy materiał na czarownicę, ale z drugiej i zwyczajną dziewczynkę, która do końca nie wie, czy rozumie swego brata. ale wyrusza na jego poszukiwania, gdy zajdzie taka potrzeba. Męczą odrobinę te przeskoki w czasie, to nieuporządkowanie, i to, że druk pozostaje na palcach; ale to nadal jest Pratchett, jakiego lubimy. Wydany w miękkiej okładce, dzięki czemu nie obciąża zbytnio portfela. Pratchett, który mąci w znanych nam bajkach, tych o Królowej Śniegu, czy rosyjskich opowieściach o zagubionych braciszkach. Jednocześnie znowu jest to Pratchett nauczyciel. Ten, który rozumie, że czasem młodsi bracia działają na nerwy starszym siostrom. Oraz, że dziwne praludki, mogą być wyraziste i odmienne.