To COŚ w krakowskim powietrzu czuje się już od samego początku. Jeszcze ogłuszeni miarowym stukotem pociągu, a raczej tęsknotą, za nim samym, bo współczesne torowiska odebrały pewną magię, wysiadamy. I już wiemy, nie możemy się mylić, po prostu jesteśmy na miejscu. W domu. W świątyni sztuki, kultury i nauki, pełni szaleństwa specyficzności. Czujemy to jeszcze nim dotrzemy do serca... Do Rynku, którego wieże muskają niebo, upuszczając z niego zawartą w gwiazdach magię.
Wystarczy przycupnąć gdzieś w jakimś kącie, ot przy filiżance herbaty, albo tuż za kwiaciarkami, i tylko wdychać i patrzeć, i słuchać, bo tak mówią, tak pachną, tak tworzą tylko w Krakowie.
A jednak – „Nie przenoście nam stolicy do Krakowa”, śpiewają Grzegorz T. i Andrzej S. Bo i po co nam w raju sztuki polityka? Ona wszystko niszczy... Zresztą Stolica. To jest Stolica. Ale innych ludzi.
W górze unosi się Piotr Skrzynecki, gdzieś tam przechadza się Krystian Lupa, Biała Dama przeraziła Nigela Kennedy’ego, a może tylko udawał? Prawie upuścił skrzypce, ale nie, idzie dalej, mija świątynię wróżki Dzidiany Solskiej, uśmiecha się do Anny Dymnej. Ona, wciąż piękna, teraz sama stała się aniołem, pomaga wszystkim, obmywa swą aurą Pierwszego Gowniarza Krakowa. Wraz ze statkami kosmicznymi, przycupnął w kawiarni pesymistyczny Stanisław Lem, obmywa go dym Marcina Świetlickiego, a tuż obok, któż inny, jak nie pani Zosia. Z nieśmiałością swej leniwości, tworzy gdzieś wiecznie spóźniony Zygmunt Konieczny. Ale i spóźnienie mu wybaczymy.
Choć kameralna Wisława Szymborska, uciekająca od nagłej, „noblowskiej” popularności, woli na czas. Jak nagła trąba powietrzno-słowna wpada zmienny Maciej Maleńczuk, obok statecznego Jerzego Michała Bożyka, jest jak huragan. Muzycznego tła dopełnia Grzegorz Turnau, Krzysztof Penderecki, a rozświetla je Wanda Frączek, barwna, egzotyczna, tak bajkowa... i duch krakowskiego Kazimierza, Henryk Halkowski. Nie może braknąć Andrzeja Wajdy, na pozór ostrego, poważnego, zbyt niedostępnego, tak statecznego obok wciąż uśmiechniętego Oliviera Maria Boudon, słynącego ze smaku i miłości do brokuła. Milczący Mrożek, podobno zbyt „normalny” Andrzej Mleczko i prawdziwy Szajbus – Zbyszek Fijałkowski. I posiadacz kapelusza numer dwa – Jan Nowicki.
Ale tak naprawdę jest ich o wiele, wiele więcej. Tylko stron zabrakło, zdjęcia się rozepchały na kredowym papierze, w twardych okładkach. A same opowieści? Są takie jak Kraków, lekko rozmyte poprzez mgłę, przesycone bajką, którą jest każde życie. Co ich przyciągnęło tutaj, czy tu się urodzili i wpadli w sidła tworzenia, czy też jednak sami wybrali to miejsce? Dziwnie nieczuli na tą magię. Na unoszące się w powietrzu strofy... Nieczuli? Nie oni tylko czekają, wybiorą sobie te najlepsze.
Na okładce tajemniczy Piotr Skrzynecki. Spogląda na nas z filuternym uśmiechem, usta przykrywając różą, ani czerwoną, ani różową... mogącą kryć wszystko i mogącą być każdym z kolorów. Spogląda na nas, kryjąc swoją wrażliwość, talent, tak specyficzny, tak dystyngowany, choć i przecież ekscentryczny. Zamyślony, nad pięknem, prawami wyższymi, do których nie mamy dostępu. A może rozmawiający z aniołami. Tymi krakowskimi, które nie mają sobie równych... I zawsze noszą kapelusze. Bo z kapeluszem jest inaczej, ale to już całkiem inna historia.
Autorkom tego na poły albumu, na poły reportażu, zabarwionego biografią, należy się wielkie ukłon. Za to, iż się odważyły, i że wybrały właśnie ich, choć tak wielu krakowskich mieszkańców na miejsce w panteonie sztuk wszelkich zasługuje.