Popularna pisarka jest warta tyle, ile jej ostatnia książka. Nieważne, że cały kraj przez lata zaczytywał się kryminałami Nurit Iscar, ważne, że jej ostatnia powieść, ta, w której ktoś zabija jedynie miłość, a krwawi tylko serce pięćdziesięciolatki, uznana została powszechnie za gniot niewarty czytania. Pisana była tą właśnie krwią spod serca, ale, jako że za pisarkami nie biegają paparazzi nawet wtedy, kiedy romansują one z żonatymi naczelnymi redaktorami poczytnych czasopism, żaden głośny skandal nie sprawił, że czytelnicy rzucili się do księgarń. Nurit musiała zacząć zarabiać na życie jako ghostwriterka.
Jaime Brena to legenda dziennikarstwa kryminalnego. Czterdzieści lat w zawodzie, piramidy żeberek podlewanych winem, zjedzone z policjantami, którzy wspinali się po szczeblach kariery, a potem, nieuchronnie, odchodzili na emerytury. Jaime Brena też trzyma w szufladzie dyżurne wypowiedzenie w ramach programu dobrowolnych odejść, kiedy, zaciskając zęby, pisze „michałki”, ciekawostki wypychające watą bez znaczenia nie do końca wypełnione miejsca na szpaltach gazety.
No, i młody. Teraz on ma pisać o sprawach kryminalnych. Mistrz twittera, wirtuoz Google’a, wierny uczeń Wikipedii. Chyba nigdy nie jadł obiadu z żadnym gliniarzem. Zresztą, kiedy on w ogóle jadł jakiś obiad?
A po windykatorze nikt nie płacze. Szczególnie, że dwa lata temu zręcznie wywinął się od oskarżenia o zabójstwo żony. Teraz to jego znaleziono z poderżniętym gardłem w luksusowym domu na zamkniętym osiedlu, strzeżonym jak Fort Knox.
Pisarka i młody dziennikarz, wspierani przez Jaime Brenę z jemu tylko znanych powodów, prowadzą dziennikarskie śledztwo. Do połowy książki – ślamazarne i nudne. Od połowy – boleśnie przewidywalne. Niestety, „Betibu” to nie „Czwartkowe wdowy”. Strzeżone osiedle tym razem ma w sobie tyle życia, co wizualizacja w folderze dewelopera. Postacie schematyczne, intryga papierowa, ot, taka sobie pocieszanka dla 50+, okraszona paroma zabójstwami, które nie robią większego wrażenia. Po „Czwartkowych wdowach” to wyraźna zniżka formy.
P.S. A historii o przekupnych recenzentkach nie bierzcie poważnie. Takie rzeczy to tylko w Argentynie.