Kiedy mówimy o Projekcie Manhattan, przed oczyma stają nam (lub stawać powinny) takie tuzy nauki, jak Fermi, Feynman , von Neuman, Oppenheimer czy Rotblat. Napisano o nich całe tomy, w tym „epos godny Miltona ”, jak się o wybitnej pracy Rhodesa , * Jak powstawała bomba atomowa* wyraził noblista, Isidor Rabi. Historia jednak to nie tylko dzieje wielkich – królów, generałów, najtęższych umysłów i możnych. To również losy tych, którzy pozostawali w cieniu szat boskiej Clio, przesuwani po mapach dziejowych niczym pionki, które bez większego żalu można poświęcić w imię, bardziej lub mniej wydumanych, celów. Pisze się o nich już rzadziej, żywot „obywatela w mundurze” uznając za mniej ciekawy od losu pomnikowych
postaci z podręczników. Denise Kiernan postanowiła spojrzeć na Projekt Manhattan z zupełnie innej niż zazwyczaj perspektywy. Nie dość, że nie skusiła się na umiejscowienie akcji swej książki w słynnym Los Alamos, to jeszcze jej bohaterami uczyniła nie tuzy fizyki, a zwykłe kobiety pracujące nad projektem, którego szczegółów nigdy im właściwie nie przybliżono.
Denise Kiernan, ukończywszy kilka kierunków związanych z szeroko pojętą sztuką, zajęła się dziennikarstwem. Pracowała w The New York Times, The Village Voice, The Wall Street Journal i Ms. Magazine, była również producentką dla ESPN i MSNBC. Wraz ze swoim małżonkiem napisała kilka książek (z których najbardziej frapującą jest zapewne „Indiana Jones handbook”), ponadto trudniła się zawodem ghostwriterki tworząc rozliczne „autobiografie” aktorów i sportowców. Nad Dziewczynami atomowymi pracowała aż siedem lat, przez trzy lata prowadząc rozmowy z osobami zatrudnionymi w Oak Ridge, spisując ustne przekazy, kolekcjonując protokoły zebrań i studiując dokumenty oraz nagrania. Zwieńczeniem tego wysiłku jest praca stanowiąca hołd dla tytułowych dziewcząt, które wojenny czas spędziły w zakładzie separacji U-235 metodą elektromagnetyczną.
Emfatyczny ton autorki uderza już na samym początku, we wprowadzeniu, gdzie czytelnik natrafia na opis, w którym Appalachy stają się strażnikiem nowej tajemnicy, kiedy to ziemia „zatrzęsła się i zadrżała przed bezprecedensowym sojuszem wojska, przemysłu i nauki”. Ziemia przeto zadrżała, pułkownik Groves nabył ponad 50 000 akrów ziemi nieopodal rzeki Clinch w Tennessee i rozpoczęła się budowa Oak Ridge. Niebawem powstał tam kompleks mający służyć wzbogacaniu uranu. Jak napisała autorka, wśród jego pracowników było wiele młodych kobiet, które opuściły rodzinne domy, by na własny sposób wziąć udział w wojnie. Nie mnie oceniać przesłanki i powody, dla których porzucały one rodzinne domy zamieniając farmy na fabryki, niemniej wydaje się, że znaczny wpływ na podjęcie takiej a nie innej decyzji miał nie tyle przemożny patriotyzm i chęć wzięcia udziału w drugowojennym szaleństwie, a przede wszystkim skutki finansowego kryzysu, jaki trawił Stany Zjednoczone. Kiernan skupiła się na opisie dziejów dziewięciu kobiet.
Oto poznajemy dwie sekretarki, matematyczkę wyspecjalizowaną w statystyce, chemiczkę, sprzątaczkę, inspektorkę szczelności instalacji, dwie operatorki kalutronu i pielęgniarkę – pełne marzeń, nadziei, oczekiwań i obaw, jakie towarzyszyły ich zatrudnieniu w bardzo tajemniczym miejscu. Losy ich obserwujemy od sierpnia 1943 roku do czasów powojennych, kiedy rozpoczynały życie w nowej epoce.
Opowieści o losach „atomowych dziewczyn” (niefortunne tłumaczenie przywodzi na myśl raczej bohaterki kreskówki, niźli kobiety zatrudnione w zakładzie produkcyjnym) przeplatane są fragmentami nazwanymi przez autorkę „Tubealloy”, w którym przybliża ona czytelnikom podstawy chemii, fizyki i historii powstawania bomby atomowej. Zdaję sobie sprawę, że Dziewczyny atomowe to przede wszystkim biografia, więc trudno oczekiwać skomplikowanych teorii i zagadnień fizyko-chemicznych, niemniej poziom infantylizacji momentami jest wprost nieznośny: „protony mają dodatni ładunek, elektrony – ujemny, zaś neutrony są niczym Szwajcaria – neutralne, czyli obojętne elektrycznie (…) korzyść, która płynie z bycia neutralnym w świecie atomów, jest taka sama, jak w polityce: znacznie łatwiej się porozumieć z innymi”. Na tym właśnie poziomie są dywagacje naukowe autorki; przyznam, że nie przepadam za takim mruganiem okiem do odbiorcy. Wstawki historyczne również grzeszą zbytnią potoczystością sformułowań, przez co dowiemy się na
przykład, że „w sierpniu 1944 roku wojska alianckie zbliżały się do Paryża z nadzieją na to, że oswobodzą wreszcie miasto świateł z ciemnych chmur nazistowskiej okupacji”. Pozostawmy jednak fizykę i dzieje świata zakładając, że to przecież ani rozprawa naukowa, ani monografia historyczna, zadając sobie pytanie, jak Dziewczyny atomowe wypadają jako rzeczona biografia tytułowych bohaterek? Przyznam, że jak na siedem lat pracy, w tym trzy lata rozmów i dyskusji, to nienajlepiej. Nie udało się autorce zainteresować mnie ich losem w takim stopniu, bym był w stanie odróżniać jedną od drugiej. Zlały mi się w jedną masę, bohatera zbiorowego, podległego zasadzie rządzącej całym ośrodkiem: „każdy powinien wiedzieć tylko tyle, by móc dobrze wykonywać swoją pracę, i nic ponad to”. Groves (który w tzw. międzyczasie stał się generałem) uważał, że każdy powinien się zająć „własną robótką na drutach”, przeto tytułowe dziewczyny zajmowały się swoją pracą, nie mając właściwie pojęcia, co w zasadzie robią. Oczywiście
dałoby się z takiego materiału wykrzesać pasjonującą opowieść, gdyby chociażby pogłębiono rys bohaterek. Niezwykłym wszak musiało być miejsce, w którym wszystko, co się powie lub zrobi, może być naruszeniem tajemnicy. Niestety, jak wspomniałem, w pracy Kiernan najbardziej mi owego rysu brakuje, tego boskiego ognia, który Prometeusz tchnął w glinę, czyniąc z niej człowieka. Na kartach Dziewczyn atomowych nie mogę tego człowieka znaleźć, próżno szukając bohaterek z krwi i kości. Znajduję jedynie nazwiska, jak nadmieniłem, zlewające się w jedno, poprzez fragmentaryczne, szczątkowe ujęcie ich historii. W ten sposób traci się z oczu jednostkę, uwypuklając zbiorowość. A ta, niestety, w Oak Ridge, przesadnie ciekawa nie była.
Dziewczyny atmowe Denise Kiernan miały zapewne stanowić konglomerat dzieła biograficznego z popularnonaukowym – bawić i uczyć, w profeministycznej otoczce. Nie wiem, czy autorka chwyciła zbyt wiele srok za ogon, czy nie wystarczyło kunsztu pisarskiego, niemniej uważam, że jej książka jest niedopracowana w każdym z powyższych obszarów. Nawet przymknąwszy oko na infantylność części popularnonaukowej rzec trzeba, że owo pobieżne, fragmentaryczne, nomen omen zatomizowane potraktowanie losów głównych bohaterek, które uczyniło z nich postaci papierowe i nudne, jest, w przypadku książki biograficznej, grzechem ciężkim. Kiernan, niestety, ten grzech popełniła.