Po siedmiu latach od wydania "Religii" Tim Willocks publikuje kolejną część cyklu o przygodach Mattiasa Tannhausera. Tym razem osią akcji stają się wydarzenia, jakie miały miejsce między 23 a 24 sierpnia 1572 roku w Paryżu, znane pod nazwą nocy świętego Bartłomieja. Wesele Małgorzaty de Valois i Henryka Burbona miało być symbolem pojednania między katolikami i hugenotami, tymczasem historycy określają je mianem krwawego wesela paryskiego. Od sierpniowej nocy do końca września w pogromach na terenie Paryża i całej Francji zginęło łącznie około 20 tysięcy ludzi. W zamęcie wywołanym rzezią hugenotów znajduje się nie tylko bohater z Malty, Mattias Tannhauser, ale cała jego rodzina. Wszystko zaczyna się od zaproszenia, które pod nieobecność męża otrzymuje Carla – jako wirtuozka violi da gamba ma uświetnić królewskie wesele. Kobieta w zaawansowanej ciąży wybiera się do Paryża, przy okazji mając zamiar odwiedzić dawno niewidzianego syna. Gdy Tannhauser powraca z podróży, okazuje się, że Carla jest już w stolicy
Francji – wiedziony instynktem mężczyzna postanawia ją odnaleźć. Jak się rychło okazuje, Paryż to prawdziwy labirynt pośród szaleńców, stert odchodów zalegających na ulicach i pałających do siebie nienawiścią wyznawców różnych religii. Pozornie wydaje się, że Willocks podążając utartą już w pierwszym tomie ścieżką, powinien uzyskać ten sam dobry efekt – niestety, jest inaczej. Przede wszystkim tło historyczne nie zostało nakreślone aż tak drobiazgowo, jak w "Religii" – polityczne przyczyny pogromu zostają przedstawione podczas schematycznych rozmów pomiędzy bohaterem i kolejnymi dworzanami, którzy objaśniają mu kulisy funkcjonowania francuskiego dworu królewskiego. Można odnieść wrażenie, że w przeciwieństwie do pierwszego tomu historia jest tylko pretekstem do ukazania plastyki w opisie kolejnych morderstw, których na ponad ośmiuset stronach jest tak dużo, że można zadać sobie pytanie, czemu w ogóle mają służyć.
Konstrukcja powieści opiera się na schemacie: jeden bohater – jedno zadanie. Poboczni bohaterowie mnożą się niemal w nieskończoność, każdy z nich jest w jakimś stopniu przeszkodą na drodze Tannhausera, a ponieważ przeszkody w tym tomie pokonuje się niemal wyłącznie poprzez kolejne morderstwa, można śmiało powiedzieć, że trup ściele się gęsto. To sprawia, że po jakimś czasie lektura staje się otępiającą wyliczanką kolejnych zabitych, a uprzednio torturowanych na wiele różnych sposobów postaci.
Willocks nie unika też tego, co było niestrawne w pierwszej części cyklu: pełnej emfazy, pretensjonalnej czułostkowości. Spore partie książki przypominają wyciskacz łez dla pensjonarek: dialogi są drętwe, długie i kompletnie nieprzystające do opisywanej rzeczywistości. Widać zamysł, jaki towarzyszył pisarzowi od początku, ale sposób docierania do obranego celu nie dostarczył mi przyjemności – nie śledziłam z zapartym tchem kolejnych wydarzeń (głównie przez ich przewidywalność), nie cieszyły mnie też spowolnienia akcji (najczęściej były to płaksiwe, natchnione momenty). Fabularnie poza wycinaniem w pień przeciwników nie dzieje się nic istotnego, warstwa psychologiczna też pozostawia wiele do życzenia – genetyczne warunkowanie postaci Orlandu to kiepski chwyt, od którego zresztą w pierwszej części Willocks próbował się odżegnać, podobnie jak ostatnie sceny z rannym Grymonde'em, które przypominają scenę śmierci z "Pieśni o Rolandzie". O ile jednak w średniowiecznej pieśni pewne zabiegi można uznać za
uzasadnione, o tyle w pisanej w XXI wieku powieści przygodowej z elementami historycznymi – są tylko uciążliwe i co najwyżej śmieszne.
Nie widzę także powodu, dla którego wielbiciele prozy, w której istotne jest historyczne tło, mieliby docenić „Dwanaścioro z Paryża” – podobna porcja wiedzy podana jest w znacznie lepszej formie chociażby u Alexandre'a Dumasa w „Królowej Margot”. Próba powrotu do cyklu, choć mogła być świetnym posunięciem i pokazaniem dobrego pisarskiego warsztatu, tylko odsłoniła jego braki, które – miejmy nadzieję – autor zniweluje przed publikacją kolejnego tomu.